Niestety, nie zamierzają się zastanawiać, z czego zostaną one sfinansowane i jakie przyniosą skutki gospodarcze. To oznacza, że rząd zaczyna przypominać luźną federację resortów, z których każdy prowadzi własną politykę bez oglądania się na sąsiadów.
Tylko w ubiegłym tygodniu mieliśmy dwa przykłady takich kosztownych planów. Ministerstwo Infrastruktury publicznie ogłosiło, że w celu sfinansowania ambitnego planu budowy dróg zastanawia się nad podniesieniem opłaty paliwowej o 10–20 groszy na litrze (co da państwu 2–4 mld zł rocznie). Potem chyba ktoś zadzwonił do ministra, bo stwierdził, że nigdy nie było takich planów. Również pani premier stwierdziła, że rząd nie pracuje nad tym projektem.
Nie wiem, kto może zadzwonić do Kancelarii Prezydenta, bo stamtąd w ubiegłym tygodniu też dobiegały odgłosy radosnych werbli. Ogłoszono mianowicie, że trwają dalej prace nad bardzo kosztownym projektem ustawy o przewalutowaniu kredytów. Wcześniej Komisja Nadzoru Finansowego oszacowała jego koszty na 55–70 mld zł. Ale to w żaden sposób nie speszyło urzędników. Nadal chcą utrzymać kosztowne założenia przewalutowania. Jedyne, co chcą zrobić, to rozłożyć jej koszty na 20–30 lat.
Warto też przypomnieć, że niedawno rząd zatwierdził projekt nowelizacji ustawy o ubezpieczeniach rolniczych, zwiększający dofinansowania z kasy państwa. Ostatnio pojawił się też projekt reaktywowania kas mieszkaniowych z dopłatami rzędu 900 zł rocznie na jednego oszczędzającego.
Sprawa tego radosnego wprowadzania kosztownych projektów ma dwa wymiary. Z jednej strony widzimy zupełny brak doświadczenia w prezentowaniu takich pomysłów. Ogłaszany jest np. projekt ustawy frankowej czy podniesienie opłaty paliwowej, a inni niech się zastanawiają i liczą, jakie to będzie miało skutki. Nie widać żadnych prób konsultacji tych balonów próbnych.