Jednym z takich tematów jest polonizacja przemysłu obronnego. Proszę, oto dowód: wszak arcypisowsko brzmią słowa: „Polski przemysł zbrojeniowy to nie ambicja rządzących, tylko strategiczna decyzja, która pozwoli uniknąć m.in. zagrożeń gospodarczych. Zagrożeniem byłoby oddanie produkcji poza nasz kraj i Europę". Kto jest autorem tych słów? Beata Szydło? A może Antoni Macierewicz? Pudło! Te słowa wypowiedział w 2014 roku... Donald Tusk.
Gdyby słowa czyniły cuda, armia byłaby już dawno zmodernizowana w oparciu o polskie zakłady. Niestety, im więcej w ostatnich latach mówiono o zamówieniach dla wojska, im intensywniej zapewniano o włączeniu w modernizację rodzimych przedsiębiorstw, tym mniej się działo. A jak się już zadziało, to w atmosferze skandalu. Wybór śmigłowców wielozadaniowych to najlepszy przykład takiej sytuacji.
W tym roku MON planuje zakończenie kilku istotnych przetargów na sprzęt dla polskiej armii. Jednak zdaniem wielu komentatorów sytuacja międzynarodowa, w jakiej znalazła się Polska, skłania do wstrzymania się z decyzjami. Relacje naszego kraju z czołowymi zagranicznymi partnerami weszły bowiem w fazę „szorstkiej przyjaźni". To oznacza, że wybór partnerów do modernizacji wojska może stać się jednym z elementów dyplomatycznej gry. A przecież w trakcie gry mocną kartę zachowuje się jak najdłużej, a nie rzuca na stół w pierwszej sekundzie.
Ktoś może powiedzieć, że takie podejście to, mówiąc kolokwialnie, dostrzeganie szklanki do połowy pustej. A co jest w tej drugiej połowie – pełnej? Trudniejsze relacje z partnerami paradoksalnie pozwalają na zmianę dotychczasowego podejścia do zamówień zbrojeniowych, zgodnie z którym swoją dolę muszą dostać firmy amerykańskie, francuskie, niemieckie, a to, co pozostanie, jakoś się podzieli. O wiele ostrzej możemy stawiać kwestię maksymalnego wykorzystania polskiego potencjału tak, by nasze przedsiębiorstwa nie były tylko montowniami sprzętu produkowanego i serwisowanego za granicą, ale producentami z krwi i kości. Do tego dochodzi inna istotna kwestia: pozostawienie decyzji o wykorzystaniu systemów obronnych wyłącznie w polskich rękach. Zasada podwójnego klucza, zgodnie z którą to zaprzyjaźnione mocarstwo musi zgodzić się na uruchomienie systemu, w kontekście globalnych zagrożeń staje się nie zabezpieczeniem, ale obciążeniem.
Nie znaczy to oczywiście, że winniśmy zerwać z dotychczasowymi partnerami. Do gry jednak powinni wejść tacy, którzy dotąd byli w cieniu największych, na przykład Izrael. Państwo, w którym kwestie obronne doprowadzono do perfekcji, bo od dziesięcioleci są smutną codziennością całego społeczeństwa, a nie tylko domeną urzędników.