Pozornie wszystko wydaje się oczywiste. Skoro w warunkach kryzysu energetycznego wywołanego wojną w Ukrainie potrzebujmy dużo więcej węgla, a brakuje ludzi do pracy w kopalniach, to trzeba ich do Polski ściągnąć. No i – co za szczęście! – ci ludzie są akurat do wzięcia. I to po sąsiedzku, w Ukrainie, w kopalniach kontrolowanego przez Rosję Donbasu.
Zastanawiam się, jak na taką ofertę dla ukraińskich górników zareagują władze w Kijowie, które nie dość, że nie zniosły zakazu opuszczania Ukrainy przez mężczyzn w wieku 18–60 lat, to ostatnio jeszcze pilniej go przestrzegają, a mężczyźni z niepełnosprawnościami są zwalniani ze służby wojskowej dopiero po ocenie komisji zdrowia. Te ograniczenia raczej nie zostaną złagodzone. Szczególnie teraz, gdy nasilają się ataki Rosji, która po wrześniowej mobilizacji 300 tys. rezerwistów ma szykować się do kolejnej, obejmującej 500–700 tys. osób.
Stąd też dla Ukrainy na wagę złota będzie każdy mężczyzna nadający się do walki, a zwłaszcza nawykły do ciężkiej pracy w trudnych warunkach. Czyli górnicy. Jeśli projekt ich ściągania do Polski nie był uzgadniany z Kijowem, to może wywołać poważny zgrzyt w naszych relacjach.
Czytaj więcej
Rząd kosztem 186 mln zł zwolnił z kopalń 2,2 tys. górników. Teraz kolejnych chce ściągać z Ukrainy.
W uzasadnieniu do projektu jego autorzy wspominają też o ukraińskich górnikach, którzy pracują w Polsce, choć pewnie na innych stanowiskach, skoro ich ukraińskie kwalifikacje nie są na razie uznawane. Teraz mają być – i to z marszu, bez egzaminów wymaganych od polskich specjalistów i menedżerów, których dopiero co, w ramach programu wygaszania kopalń, zwalniano. Część z nich być może wróciłaby do kopalń, tym bardziej że wysoka inflacja zżera odprawy.