Bankowy Fundusz Gwarancyjny, który prowadzi tę restrukturyzację, twierdzi, że nie są przewidywane zmiany w zakresie kredytów denominowanych lub indeksowanych do walut obcych. Należy je spłacać na dotychczasowych warunkach. Ugód w zakresie przewalutowania, które powodowałyby zubożenie masy upadłości, nie można klientom oferować, bo sam bank nie ma na to środków, a BFG nie może zubażać masy upadłości.

I proszę. „Bankster” zbankrutował, zgodnie z życzeniem frankowiczów. No i teraz chcą pieniędzy z BFG – czyli od innych klientów banków. Że tak właśnie być musi, pisałem od lat. Banki nie mają tyle kapitału własnego, by części kredytobiorców podarować mieszkania za darmo, za karę, że ich oszukali na spreadach walutowych. Owszem, oszukiwali, ale od początku było wiadomo, że jeśli nie chodzi o zwrot różnicy w kursach walutowych, tylko o unieważnienie umów, bez żadnych opłat za korzystanie przez kredytobiorców z kapitału banku, to zapłacić będą musieli inni klienci. Była nadzieja, że banki będą ich rżnęły pomalutku – co zresztą robią – i że się sprawa rozejdzie po kościach. A tu proszę. Jeden bankrut już jest, a dwóch innych stoi ponoć w kolejce. I teraz wszyscy musimy się modlić, żeby jednak nie zbankrutowali, bo ruszy lawina.

A sprawa była prosta. Mamy w kodeksie cywilnym: „Jeżeli z powodu nadzwyczajnej zmiany stosunków spełnienie świadczenia byłoby połączone z nadmiernymi trudnościami albo groziłoby jednej ze stron rażącą stratą, czego strony nie przewidywały przy zawarciu umowy, sąd może po rozważeniu interesów stron, zgodnie z zasadami współżycia społecznego, oznaczyć sposób wykonania zobowiązania, wysokość świadczenia lub nawet orzec o rozwiązaniu umowy. Rozwiązując umowę sąd może w miarę potrzeby orzec o rozliczeniach stron, kierując się zasadami określonymi w zdaniu poprzedzającym”.

Po gwałtownej dewaluacji złotego spowodowanej światowym kryzysem finansowym, czego „strony nie przewidywały przy zawarciu umowy”, można było uznać, że mieliśmy do czynienia z „nadzwyczajną zmianą stosunków”, która „groziła jednej ze stron rażącą stratą”. Powództwa takie były jednak oddalane. Mieliśmy problem, mieliśmy sposób jego rozwiązania. Ale banki ziały wówczas butą i nie dały się przekonać do żadnych ustępstw, a sędziowie zwyczajnie nie byli gotowi, by „oznaczyć sposób wykonania zobowiązania i wysokość świadczenia” – czyli zmierzyć się z istotnymi dla sprawy kwestiami ekonomicznymi. I tkwimy w tym jak w inflacji. Łatwo wejść, trudno wyjść.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WEI