Najpierw zaczął pouczać polski rząd w sprawach demokracji, choć – jak wiadomo – amerykańska konstytucja jest tylko o włos starsza od naszej Konstytucji 3 maja, co z bezlitosną precyzją wytknął mu jeden z naszych ministrów (tylko przez grzeczność nie dodając, że gdyby nie pomoc Tadeusza Kościuszki, USA najpewniej nadal byłyby brytyjską kolonią i może w ogóle żadnej konstytucji by nie miały).
Teraz z kolei udał się do swojej dawnej kolonialnej metropolii, czyli właśnie Wielkiej Brytanii. I zaczął z kolei ją pouczać, że jeśli wystąpi z Unii Europejskiej, wyrządzi sama sobie wielką krzywdę i może spaść z listy uprzywilejowanych partnerów gospodarczych i politycznych Waszyngtonu. Brytyjczycy od wielu dziesiątek lat żyli w świętym przekonaniu, że niezależnie od sytuacji zawsze mają zagwarantowane „specjalne stosunki" z kuzynami zza Atlantyku (określenie stworzone przez mistrza politycznych bon motów Winstona Churchilla).
Teraz ze zdumieniem usłyszeli z ust Obamy, że w razie Brexitu przez długie lata, może nawet przez dekadę, będą czekać na dogodną umowę handlową z USA. Bo dla Waszyngtonu absolutnym priorytetem jest umowa o wolnym handlu z Unią, z Brytanią lub bez niej. A w razie wyjścia z Unii Londyn będzie musiał cierpliwie ustawić się na końcu kolejki krajów, które pragną negocjować ułatwienia we współpracy gospodarczej z USA.
Dla Brytyjczyków słowa Obamy musiały być szokiem – część pewnie zareagowała na nie oburzeniem, część pewnie wzięła je głęboko do serca. Ale amerykański prezydent nie powiedział nic, co mogłoby naprawdę dziwić.
Po pierwsze, nie ma wątpliwości, że z punktu widzenia Amerykanów rolę globalnego partnera gospodarczego może odgrywać tylko zjednoczona Europa. A jej ekonomiczne serce znajduje się gdzieś w pobliżu Frankfurtu i Monachium, a nie Londynu. Niezależnie od historycznych tradycji anglosaskiej współpracy dla pragmatycznych Amerykanów rachunek jest prosty: reszta Unii ma PKB pięciokrotnie większy od brytyjskiego.