Ponad 60 proc. poparcia dla liberalizacji ustawy odległościowej i przywrócenia korzystnych dla prosumentów rozwiązań to wynik wyjątkowy jak na spolaryzowane poglądy Polaków. Ta jednoznaczność opinii musi być wynikiem przeciągającego się już na drugą jesień kryzysu energetycznego, wzmocnionego wybuchem wojny w Ukrainie oraz inflacji w Polsce – i mizernymi perspektywami na zażegnanie tych zagrożeń.
Słusznie płaczemy nad rozlanym mlekiem. Rekordowe wyniki produkcji energii z instalacji fotowoltaicznych oraz wiatrowych jasno pokazują siłę tego odcinka systemu elektroenergetycznego. Działają też łagodząco na ceny, choć duzi producenci zielonej energii również korzystają z cenowych rajdów na rynku, za co pewnie rychło przyjdzie im zapłacić podatek nadzwyczajny.
Gdyby pieniądze wykładane na cele takie jak elektrownia węglowa w Ostrołęce zostały skierowane do sektora OZE, dzisiaj zapewne pracowałyby one już na korzyść rynku energetycznego. Doskonałym przykładem jest dotowany przecież boom na rynku prosumenckim i jego pozytywny wpływ na bilans produkcji latem.
Niestety, ocknęliśmy się późno. Ustawa odległościowa od lat blokuje rozwój lądowych farm wiatrowych. Choć zapowiadano, że ta bariera zniknie, wciąż tak się nie stało: projekt zmian spoczywa w sejmowej zamrażarce. Na odwrócenie zmian w programie „Mój prąd” też chyba nie ma co liczyć: rząd uznał, że pęd obywateli ku fotowoltaice trzeba wyhamować, bo sieci dystrybucyjne nie wytrzymują nawału przyłączeń setek tysięcy niewielkich instalacji.
Nawet gdybyśmy zatem wyczarowali dzisiaj pieniądze na przyspieszenie transformacji energetycznej, to ani tej zimy, ani następnej nie odczulibyśmy efektów szybkich inwestycji. Załóżmy, że jutro znikają bariery dla wiatraków – i tak dobrych kilka tygodni zajmie inwestorom upewnianie się, czy aby nic się nie zmieni; dobrych kilka miesięcy – szukanie lokalizacji i rozpoczęcie procedur. I wreszcie dobre dwa, trzy lata, żeby farmę postawić.