Jerzy Buzek, Ryszard Pawlik: Czas na Baltic Pipe 2.0

Gaz ziemny płynący z Norwegii przez Baltic Pipe to przejściowe rozwiązanie problemów energetycznych Polski, najwyżej na dwie dekady. Pozostaje pytanie, co potem?

Publikacja: 27.09.2022 14:29

Tłocznia gazu Goleniów, gazociąg Baltic Pipe

Tłocznia gazu Goleniów, gazociąg Baltic Pipe

Foto: PAP/Marcin Bielecki

We wtorek 27 września nastąpi otwarcie rurociągu Baltic Pipe, który ma dać Polsce dostęp do złóż gazu ziemnego na norweskim szelfie kontynentalnym. Tym samym – przy wsparciu Unii Europejskiej, sięgającym setek milionów euro z programu Łącząc Europę – zmaterializuje się w końcu inwestycja, której początki sięgają roku 2000 i rządu Akcji Wyborczej Solidarność oraz Unii Wolności. Projekt ten, w oparciu o analizę ówczesnych dokumentów, opisali na łamach „Rzeczpospolitej” parę tygodni temu premier Janusz Steinhoff i minister Andrzej Karbownik w tekście pt. „Baltic Pipe – fakty i mity” (https://www.rp.pl/opinie-ekonomiczne/art36890381-karbownik-steinhoff-baltic-pipe-fakty-i-mity).

Wówczas to, 22 lata temu, przedsięwzięcie to było absolutnie przełomowe. Nie tylko dlatego, że cały wolumen importowanego do Polski gazu pochodził z Federacji Rosyjskiej. Był to również czas przed rozpętanymi przez Gazprom dramatycznymi, zimowymi kryzysami gazowymi z lat 2006 i 2009. Mimo to rząd AWS-UW zdefiniował dywersyfikację dróg transportowych i źródeł pochodzenia gazu ziemnego jako jedno z fundamentalnych wyzwań polityki gospodarczej i bezpieczeństwa energetycznego państwa. Dostrzeżono zwłaszcza fakt traktowania przez Rosję dostaw nośników energii jako skutecznego narzędzia prowadzonej imperialnej polityki.

Pora na projekt numer dwa

Baltic Pipe od początku pomyślany był jako remedium na wyżej wspomniane zagrożenia i kluczowe dla naszej suwerenności rozwiązanie; miał być gwarantem bezpieczeństwa energetycznego i rozwoju oraz konkurencyjności gospodarki, stymulując przy tym odchodzenie od węgla na rzecz źródła znacznie mniej emisyjnego. Realizowaliśmy wówczas program restrukturyzacji górnictwa węgla kamiennego, który zakładał częściową i całkowitą likwidację 23 trwale nierentownych kopalń. Baltic Pipe miał stanowić uzupełnienie bilansu energetycznego państwa, z uniknięciem budowy drugiej nitki Gazociągu Jamalskiego z Rosji.

Miało to być nowe otwarcie w naszej energetyce. Import gazu z szelfu norweskiego wymagał akceptacji władz Norwegii (rządu i parlamentu), którą w efekcie naszej aktywności dyplomatycznej uzyskaliśmy w 1999 roku. Co więcej, między innymi premierzy Słowacji – Mikuláš Dzurinda, Litwy – Algirdas Brazauskas i Czech – Miloš Zeman deklarowali gotowość odbierania nadwyżek gazu z rurociągu norweskiego. Kreowało to Polskę na przyszłościowy hub gazowy, zaopatrujący naszą część Europy w ten surowiec, i to z Norwegii oraz Danii. Podkreślenia wymaga wielki wkład pracy w ten projekt Piotra Naimskiego i Piotra Woźniaka, pracujących wówczas w zespole rządowych doradców.

Można z pewną goryczą skonstatować, że brak kontynuacji projektu Baltic Pipe spowodował zmarnowanie dwóch dekad. Tego już nie zmienimy. Warto jednak zadać pytanie: jakie działania w sektorze energii należałoby podjąć w naszym państwie tu i teraz, by ambicją i długoterminowym efektem dorównywały – na swój sposób – idei połączenia gazowego z Danią i Norwegią AD 2000? Co we współczesnej Polsce, w erze wdrażania Porozumienia Paryskiego i dążenia do neutralności klimatycznej UE z jednej strony oraz szalejących cen energii i jak najszybszego odchodzenia przez Unię od rosyjskich paliw kopalnych z drugiej, może być takim nowym otwarciem – Baltic Pipe 2.0?

Nie wymienimy tu – co niektórych zapewne zdziwi – energetyki jądrowej. O ile bowiem jej powstanie w Polsce będzie niewątpliwie wydarzeniem ważnym, o tyle sam pomysł, wokół którego jałowa debata publiczna i bezproduktywne działania trwają od 15 lat, nie sposób uznać za jakkolwiek nowy czy przełomowy.

Samowystarczalność energetyczna

Baltic Pipe – gaz ziemny z Norwegii – to przejściowe rozwiązanie problemów energetycznych Polski, najwyżej na dwie dekady; jeśli oczywiście poważnie myślimy o wypełnieniu zobowiązań, które nieustannie od 2007 r. przyjmują wszystkie polskie rządy wobec partnerów z Europy i krajów świata. I jeśli rządzących interesuje nie tylko własny sukces i przedłużenie mandatu, ale przede wszystkim dobry los i bezpieczeństwo naszych dzieci i wnuków. Ale co potem?

Miliony ton odpadów – roślinnych, zwierzęcych, komunalnych – fermentuje na składowiskach, wydzielając gazy cieplarniane, m.in. metan. Zauważyli to już Hiszpanie, Francuzi czy Niemcy. Biometan, produkowany z odpadów, nie jest traktowany jako przejściowe paliwo – z powodzeniem możemy stosować je jako odnawialne w ujęciu długoterminowym. Wykorzystamy przy tym istniejącą infrastrukturę połączeń gazowych i ułatwimy transformację m.in ciepłownictwa systemowego.

Polska jest w piątce państw UE z największym potencjałem zrównoważonego rozwoju biometanu. Jego ilość szacuje się u nas na 8-10 mld metrów sześciennych rocznie – zatem w ujęciu ilościowym mógłby to być drugi Baltic Pipe (przepustowość 10 mld metrów sześciennych). Ponadto wpisywałoby się to w unijną strategię REPowerEU, czyli odchodzenia od gazu z Rosji i produkowania w Unii do 2030 r. minimum 35 mld metrów sześciennych tego „zielonego” gazu rocznie. Ale na razie droga do tego jest daleka: Niemcy mają ok. 11 tysięcy biogazowni – my zaledwie kilkaset i bodaj żadnej do wytwarzania biometanu.

Sam zielony metan nie wystarczy, ale własne zasoby energetyczne Polski są przecież znaczące. Bardzo duży jest także zapał inwestorów indywidualnych i przemysłowych zainteresowanych zieloną energią. Sukces programu „Mój prąd” świadczy o tym najlepiej, choć uruchomienie inwestycji w fotowoltaikę bez równoczesnego rozwoju sieci, pomp ciepła i lokalnych magazynów energii oraz skutecznego programu termomodernizacji było błędem. Zwracaliśmy na to uwagę polskim ministrom już kilka lat temu, na konferencjach w Grodnie z udziałem unijnych komisarzy – Miguela Ariasa Cañete i Phila Hogana. O ustawie rządowej odnoszącej się do energetyki wiatrowej zwanej „10H” aż trudno pisać: to zbrodnia na polskim systemie energetycznym, na naszej suwerenności i jeden z powodów dramatycznie wysokich cen energii dzisiaj.

Zmierzamy w sposób nieunikniony i ze wszech miar słuszny w kierunku energetyki opartej o energię elektryczną ze źródeł odnawialnych – wiatru, słońca i wody. Magazynowanie tej energii – uwzględniając fakt, iż są to źródła niestabilne – jest sprawą kluczową. Przydomowe, lokalne magazyny, jak wspomniano wyżej, w przyszłości również w milionach naszych samochodów na prąd, nie wystarczą. Jedynym rozwiązaniem jest wodór. Niżej podpisany ma wielką satysfakcję z zainicjowania przed laty badań europejskich w tym zakresie w ramach prac w Parlamencie Europejskim nad 7. Programem Ramowym UE, a potem – tak zwanym SET-Planem. Dziś możemy już mówić o „zielonym” wodorze jako podstawowym obok prądu przyszłym nośniku energii.

Taki wodór produkowany będzie z „zielonego” prądu w procesie elektrolizy, a używany bezpośrednio np. w przemyśle stalowym – w miejsce koksu czy w przemyśle nawozowym – w miejsce gazu; choć w tym drugim przypadku można też gaz ziemny zastąpić po prostu biometanem. Napęd w lotnictwie, transporcie morskim czy ciężkim transporcie drogowym to także będzie wodór, bo niewyobrażalne jest tam na razie użycie energii elektrycznej zmagazynowanej w bateriach akumulatorów.

Strategia REPowerEU określa cel produkcji zielonego wodoru w Unii na 10 mln ton rocznie do 2030 r. Dlaczego przynajmniej 1,5 mln ton z tego nie miałoby pochodzić z Polski? Jesteśmy dziś trzecim w UE (1,3 mln ton rocznie) wytwórcą – niestety niebezemisyjnego – wodoru; czas zrobić odważny krok naprzód!

Każdy wnosi cegiełkę

Powiedzmy to jednak jeszcze raz jasno: nie będzie zielonego wodoru bez rozwoju na skalę masową odnawialnych źródeł energii. Bez tego sen o zielonej gospodarce wodorowej w Polsce zamieni się w czarny koszmar.

W ramach trwających właśnie w Parlamencie Europejskim prac nad Pakietem Wodorowo-Gazowym tworzymy ramy sprzyjające produkcji wodoru w krajach Unii – zachęty finansowe i regulacyjne czy szukanie synergii z istniejącą infrastrukturą gazową. Proponujemy też szereg rozwiązań, które mają przyśpieszyć produkcję i wykorzystanie biometanu: obowiązek identyfikowania przez kraje członkowskie obszarów najbardziej perspektywicznych dla rozwoju tego gazu, rabaty taryfowe czy wspólne standardy techniczne ułatwiające transgraniczny handel nim w UE.

Jednocześnie coraz bardziej istotna staje się integracja sektorów energii. Elektryfikacja transportu, ale i ciepłownictwa, to szansa na budowanie synergii między tymi gałęziami gospodarki a elektroenergetyką; na bardziej elastyczne reagowanie na nadwyżki w dostawach prądu lub jego chwilowe braki. W efekcie tego w zasadzie wszyscy odbiorcy energii wnoszą tu cegiełkę do bilansowania systemu elektroenergetycznego – to przekłada się na mniejsze potrzeby inwestycyjne w nową infrastrukturę, niższe koszty operacyjne, większe bezpieczeństwo energetyczne, lepsze wykorzystanie energii czy redukcję emisji CO2.

To dlatego łączenie sektorów energii powinno być kluczowe w przeprowadzaniu polskiej transformacji energetycznej, o ile ma być ona skuteczna, racjonalna kosztowo i sprawiedliwa społecznie. Ważna w tym kontekście będzie znacząca poprawa efektywności energetycznej, przede wszystkim budynków – i w ogóle promowanie swoistej kultury i nawyków oszczędzania energii. Ponadto rozwijanie magazynów energii, wykorzystanie zarządzania stroną popytową czy wprowadzenie taryf dynamicznych na prąd.

Być albo nie być

Podjęcie wszystkich działań, o którym mowa powyżej, wymaga strategicznego myślenia i odpowiedzialnych decyzji rządzących, które przyniosą efekt – trzeba mieć tego świadomość – dopiero po obecnej, czy nawet następnej kadencji. Konieczne jest także propaństwowe myślenie kolejnych rządów, aby z przyczyn koniunkturalnych nie demontować przyjętej strategii. Działania doraźne podejmowane wyłącznie dla celów propagandowych doprowadziły nas właśnie do brzemiennej w skutkach zależności od rosyjskiego węgla – nie jesteśmy tu wcale lepsi od naszych zachodnich sąsiadów, którzy z kolei horrendalnie uzależnili się od gazu z Rosji. Ale dla kontrastu: jeśli dzięki odważnej decyzji udało się w naszym kraju uruchomić produkcję autobusów na prąd i dzisiaj ponad połowa takich pojazdów w Unii jest polskiej produkcji to widać, że jednak można!

Baltic Pipe, zrządzeniem losu, oddajemy do użytku w chwili, gdy jest on potrzebny być może najbardziej w historii: w obliczu barbarzyńskiej wojny Rosji w Ukrainie i całkowicie wstrzymanych od kwietnia dostaw rosyjskiego gazu. I to nieco przesłania nam fakt, że cała inwestycja jest spóźniona o dwie dekady.

Powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski w kontekście ogromnych wyzwań, ale i szans, które wskazaliśmy. To „być albo nie być” nie tylko dla naszej energetyki, przemysłu, transportu, rolnictwa i ciepłownictwa czy zobowiązań w zakresie polityki klimatycznej. To w pewien sposób „być albo nie być” dla całej polskiej gospodarki i następnych pokoleń Polek i Polaków.

Jerzy Buzek

Jest europosłem, byłym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego (2009-2012), byłym Premierem RP (1997-2001)

Ryszard Pawlik

Jest doradcą w Parlamencie Europejskim

We wtorek 27 września nastąpi otwarcie rurociągu Baltic Pipe, który ma dać Polsce dostęp do złóż gazu ziemnego na norweskim szelfie kontynentalnym. Tym samym – przy wsparciu Unii Europejskiej, sięgającym setek milionów euro z programu Łącząc Europę – zmaterializuje się w końcu inwestycja, której początki sięgają roku 2000 i rządu Akcji Wyborczej Solidarność oraz Unii Wolności. Projekt ten, w oparciu o analizę ówczesnych dokumentów, opisali na łamach „Rzeczpospolitej” parę tygodni temu premier Janusz Steinhoff i minister Andrzej Karbownik w tekście pt. „Baltic Pipe – fakty i mity” (https://www.rp.pl/opinie-ekonomiczne/art36890381-karbownik-steinhoff-baltic-pipe-fakty-i-mity).

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację