Podobno oszczędzamy na wakacjach. Podobno, bo nie zauważyłam tego, rezerwując pokój na urlop nad Bałtykiem. Owszem, od razu dostrzegłam dwucyfrowe podwyżki cen w porównaniu z zeszłym rokiem, ale o wolny pokój w pierwszej połowie sierpnia było nawet trudniej niż przed rokiem.
Wakacyjnego zaciskania pasa nie widać też w tegorocznej edycji badania Związku Banków Polskich, w którym odsetek osób deklarujących, że nigdzie nie wyjadą, jest niemal taki sam jak w 2021 r. (15 proc.). Co prawda teraz nieco częściej jako powód ankietowani wskazują pogorszenie sytuacji ekonomicznej, częściej barierą są też wysokie ceny, ale i tak większość badanych planuje wyjazd.
61 proc. urlop spędzi w Polsce, choć tu – jak wynika z omawianego w „Rzeczpospolitej” raportu PIE – wakacje będą droższe średnio o 16 proc. niż w ubiegłym roku. Do pozostania w kraju mogą skłaniać reportaże z lotnisk zapchanych wakacyjnymi koczownikami, promocja na stacjach Orlenu (prorodzinna! – jak zaznacza spółka), jak i wprowadzone w 2020 r. bony turystyczne.
Jest więc spora szansa, że tegoroczny sezon będzie sprzyjał polskim hotelarzom i restauratorom, którzy próbują powetować sobie straty z okresu pandemii i rosnące dziś koszty (także zatrudnienia pracowników). Urlopowy ruch podbije też na pewno ceny w regionach oblężonych przez turystów. W mediach społecznościowych przybędzie zdjęć wysokich rachunków z restauracji i barów, a świadomi obywatele mogą mieć dylemat, bo akceptując wysokie ceny, podkręcają jeszcze inflację. Niektórzy być może sięgną po sposób znany z dawnych wyjazdów na Zachód – własne zaopatrzenie. Zjadając na obiad kupiony w promocji słoik gołąbków czy flaków, krajowy urlopowicz nie tylko oszczędzi, ale też wniesie wkład w walkę z inflacyjną zmorą.