Jednak liczyliśmy na coś więcej – że możliwość importu z nowego kierunku zwiększy wątłą konkurencję na rynku. Miały pojawić się firmy, które zaczną sprowadzać na własną rękę surowiec przez nowy terminal.
Tymczasem możliwe, że jeszcze długo korzystać zeń będzie jedynie państwowy PGNiG, a sam obiekt może stać słabo wykorzystany. Winne są nie tylko wysokie ceny samego gazu sprowadzanego drogą morską i wysokie stawki za regazyfikację, ale i anachroniczne przepisy. Jakie? Kupując nawet tylko jeden statek gazu, firmy podpadają pod obowiązek magazynowy i muszą wynajmować lub budować własne podziemne magazyny gazu, a to koszty idące w miliardy złotych. Kolejna przeszkoda to tzw. rozporządzenie dywersyfikacyjne. Spółki handlujące w Polsce gazem nie mogą importować z jednego kierunku więcej niż 70 proc. kupowanego za granicą surowca. Nie uwzględnia się przy tym krajów Unii Europejskiej. Oznacza to, że w przypadku ściągania surowca przez gazoport z Kataru, trzeba szukać jeszcze innego partnera, np. w Libii czy Rosji.
W efekcie, choć zakupami gazu przez terminal zainteresowane są liczne polskie firmy, głównie z branży chemicznej, jak nawozowe, energetyczne czy rafinerie, na razie stoją z boku i przyglądają się.
W ciągu dwóch lat powinny w Europie pojawić się większe ilości taniego amerykańskiego gazu. To będzie wielka okazja, by naruszyć skostniałą strukturę polskiego rynku i obniżyć ceny. Tyle że wcześniej trzeba zmienić przepisy. Miejmy nadzieję, że nie będziemy na to czekać tak długo, jak czekaliśmy na sam gazoport.