Obniżka pierwszej stawki PIT z 17 do 12 proc. to oczywiście dobra wiadomość dla części podatników, ale już gorsza dla budżetu państwa i samorządów. Przedstawiciele tych ostatnich są co najmniej przerażeni. Bo też udział we wpływach z PIT to jedno z głównych źródeł ich dochodów (trafia do nich aż połowa przychodów z tego podatku).

W tegorocznych ich budżetach, uchwalonych pod koniec 2021 r., nie wzięto pod uwagę tak wielkich ubytków, co może mocno odbić się nie tylko na inwestycjach, ale nawet na podstawowych wydatkach. Tradycyjnie rząd mówi już o rekompensatach. „Gwarantuję, że samorządy na tym rozwiązaniu nie stracą” – uspokajał wiceminister finansów Artur Soboń. Ale samorządowcy w te obietnice nie wierzą, bo dobrze znają powiedzenie, że „jak rząd mówi, że zabierze pieniądze, to zabierze, a jak mówi, że da, to mówi”.

Samorządy mają z rządami Zjednoczonej Prawicy od lat ciężką przeprawę. Są systematycznie skubane i dociążane (choćby wzrost wydatków na oświatę). Straciły już w przypadku obniżki PIT z 18 do 17 proc. w 2019 roku. W przypadku ogłoszonego w ubiegłym roku Polskiego Ładu potężne ubytki w ich wpływach miała pokryć rekompensata. Ale szybko okazało się, że z tym jest różnie. Np. w Gdańsku przy 270 mln zł straty w tym roku rekompensata wyniosła tylko 114 mln. Teraz wcale nie musi być lepiej.

Samorządy nerwowo liczą, ale może przynajmniej cieszą się „prości ludzie”? Wątpię. Coraz bardziej dociera do nich, że rząd nie ma żadnych swoich pieniędzy, które może rozdawać wedle uznania. Wszystko pochodzi z podatków albo z rosnącego długu, który trzeba spłacać z podatków. Dlatego gdy Polacy słyszą, jak premier Mateusz Morawiecki zarzeka się, że na nowym planie rządu zyskają i nie ma w nim żadnych „haczyków”, odruchowo łapią się za kieszenie.