Dopóki w Polsce mamy jeszcze wolność słowa, każdy ma prawo wypowiedzieć się na każdy temat. Jednym z dyżurnych tematów dla tych, którzy lubią się wypowiadać na każdy temat, jest bez wątpienia euro w Polsce. I to od lat.
Debata o przyjęciu euro i licealne déjà vu
Kiedy czytałem tekst pana Marka Dietla („Nie przystępujmy teraz do strefy euro”, „Rzeczpospolita”, 15 marca 2022 r.), miałem déjà vu. Po chwili zastanowienia przypomniałem sobie, jak ładnych już parę lat temu, prowadząc zajęcia dla licealnej młodzieży na temat podstaw makroekonomii, z pewnym rozbawieniem czytałem minieseje uczniów na zadany temat „Jesteś za czy przeciw euro w Polsce? Uzasadnij swój wybór”.
Oględnie mówiąc, nie byłem zachwycony poziomem większości tamtych prac. Czuło się poważny deficyt podstawowych pojęć z zakresu analizy kosztów/korzyści. No tak, ale to była jednak młodzież – druga, trzecia klasa liceum. Ich deficyty nie były godne pochwały, ale były przynajmniej jakoś usprawiedliwione. A moją rolą było przyłożyć trochę rękę do ich zredukowania.
W przypadku pana Dietla sprawa jest poważniejsza. To doktor nauk ekonomicznych, od pięciu lat nawet prezes GPW, który odczuł nie pierwszy raz potrzebę swobodnego wyskoku poza obszar rynku kapitałowego i wkroczenia na grząski grunt analizy cost/benefit bez stosownego, niestety, wyposażenia. Bo deficyty pana Dietla są – co widać z uzasadnienia jego sprzeciwu wobec euro w Polsce – naprawdę solidne. Co ja mogę na to pomóc? Nie jesteśmy już przecież w liceum.
Tak naprawdę cała argumentacja ekonomiczna sprzeciwiająca się euro sprowadza się u pana Dietla do przywołania swobody autonomicznego stanowienia stopy procentowej jako instrumentu regulowania wysokości inflacji w Polsce. Jednak już bazowa analiza empiryczna nie wskazuje tu na jakieś znaczące przewagi NBP nad Europejskim Bankiem Centralnym.