Wszystko wskazuje na to, co odkryli już dawno konsumenci na Zachodzie, że auto wzięte w leasing, choćby było najbardziej luksusowe, wygląda dokładnie tak samo jak to, które zostało kupione za kredyt bądź wręcz za gotówkę. I że w takim samym stopniu świadczy o statusie bądź guście jego właściciela. Konsumenci z kolei zorientowali się, że mogą jeździć superautem, nie martwiąc się o serwis i ubezpieczenie, a po trzech latach zdecydować się na jakieś inne – nowe.
Wyraźnie pomogły kampanie reklamowe firm leasingowych i samych importerów samochodów, a trzycyfrowe kwoty, jakie trzeba wpłacić co miesiąc, dla wielu indywidualnych klientów okazały się jak najbardziej do przełknięcia. Natomiast dzięki 500+ dodatkowo ożywił się rynek aut używanych, odkupywanych od pierwszego właściciela. Tę szansę zauważyli dilerzy. W efekcie używane auta już tanieją i w sytuacji wzrostu sprzedaży nowych będą taniały jeszcze szybciej.
Jest jednak w tym sukcesie marketingu, reklamy i zdrowego rozsądku jedno „ale". Jak ten blisko 20-proc. wzrost sprzedaży nowych aut wytrzymają nasze drogi, zwłaszcza te w miastach, z których większość jest już zakorkowana do granic wytrzymałości. Wystarczy przejechać się centrum Poznania, Warszawy czy Gdańska, i to wcale niekoniecznie w godzinach szczytu.
Za tym wzrostem, który oczywiście cieszy, muszą więc natychmiast pójść konkretne decyzje. I nie chodzi tutaj jedynie o zmiany organizacji ruchu, ale o wiele więcej niż zakaz wjazdu do centrum miast i inne ograniczenia. Inaczej sukces motoryzacji w Polsce stanie się jednocześnie jednym wielkim przekleństwem.