Główną przyczyną przetargowego zastoju ma być brak pieniędzy, czemu według rządu PiS winni są poprzednicy. Bo źle oszacowali koszty programu rozwoju sieci drogowej i zamiast 200 mld zł na jego realizację, zabezpieczyli tylko 100 mld zł. Tyle że to wiadomo od końca zeszłego roku. A co rząd robił przez kolejne dziewięć miesięcy?
Jeśli rzeczywiście powodem zastoju są finanse, to można było ten okres wykorzystać chociażby na przygotowanie nowej listy priorytetowych projektów i harmonogramu ich realizacji.
Można też było pomyśleć, skąd wziąć więcej pieniędzy na drogi. Ale tu się pojawia pytanie, czy w ogóle inwestycje infrastrukturalne są dla rządu priorytetem. Na razie niewiele na to wskazuje. Wysiłek ministra finansów skupiony jest na znalezieniu pieniędzy na program 500+, a rząd ogłasza wciąż nowe potrzeby - a to program mieszkaniowy, a to podniesienie emerytur, a to zwiększenie wydatków na zdrowie czy obronność. Biedny minister finansów musi łapać się za głowę. Autostrady i drogi zajmują jedno z ostatnich miejsc w kolejce.
Podobnie ma się sprawa w planem Morawieckiego. Premier Beata Szydło ogłosiła ostatnio, że rząd jest zdeterminowany, by go realizować. Tyle że program jest wspaniałą wizją nadania polskiej gospodarce nowego wymiaru, a takim zwykłym przedsięwzięciom jak inwestycje infrastrukturalne poświęcono niewiele miejsce. Oby ministrowie nie zajęli się realizacją porywających wizji kosztem nudnej codzienności. Bo na koniec może się okazać, że Polska będzie miała wymarzone przez Morawieckiego samochody elektryczne, ale nie będą one miały po czym jeździć.