Przede wszystkim Juncker mówi: wzmocnijmy strefę euro. Chce powołania unijnego ministra gospodarki i finansów, który będzie wiceszefem Komisji Europejskiej i Eurogrupy. Ma powstać budżet strefy euro i Europejski Fundusz Monetarny. To domknięcie unii monetarnej. Bajpasy, którymi w razie czego popłynie wsparcie z krajów silnych do tych w potrzebie. Zła wiadomość dla Polski jest taka, że budżet strefy euro powstanie w ramach ogólnego budżetu unijnego, co będzie ukłonem wobec podatników z bogatych krajów, nieskorych wysupłać dodatkowy grosz. Ale to będzie także źródłem konfliktu z polskim rządem, bo dla państw spoza strefy euro zostanie mniej. Można tego uniknąć, wchodząc do Eurolandu, ale na taką woltę PiS bym nie liczył.
Drugim źródłem spięć może być pomysł, by w UE decyzje w sprawie VAT, podstawy naliczania podatku od firm i od transakcji finansowych zapadały kwalifikowaną większością, a nie jednomyślnie. Trzecim zaś – dyrektywa o pracownikach delegowanych i zasada: taka sama płaca za taką samą pracę w tym samym kraju, eliminująca wiele polskich firm ze wspólnego rynku usług.
Natomiast czwarta propozycja spodoba się nad Wisłą: wyposażenie władz krajowych w bat na międzynarodowe koncerny, które oferują inną jakość towarów na wschodzie niż zachodzie Unii.
Po piąte, szansą będą umowy o wolnym handlu – obok Japonii i Kanady też z Australią, Nową Zelandią, Meksykiem i krajami Ameryki Południowej. To okazja dla naszych eksporterów i pole do popisu dla Polskiej Agencji Inwestycji i Handlu.
Jucker politykę handlową UE definiuje krótko: „Chcemy dostać tyle, ile dajemy". To sygnał dla Pekinu, który widzi w Europie rynek zbytu i pole polowań na firmy do przejęcia, ale własny rynek chroni. Stąd zapowiedź numer sześć: zaostrzenia zasad wpuszczania obcych firm do akcjonariatu portów, lotnisk i firm energetycznych w UE. To pole do konfliktu z rządem PiS, któremu śni się budowa za chińskie pieniądze centralnego portu lotniczego i elektrowni jądrowej.