Mamy przecież ogrzewane auta (niekiedy nawet z podgrzewanymi siedzeniami), zakupy możemy zrobić w ciepłym centrum handlowym, a czas oczekiwania na przystankach komunikacji miejskiej to już nie godziny, ale minuty. O polarach i bieliźnie termoaktywnej nie wspomnę. Starsi Polacy mogą się teraz zżymać: jaki to mróz, ledwie kilkanaście stopni poniżej zera i to nocą a w dodatku tylko przez kilka dni.

To nic w porównaniu z zimami sprzed lat, gdy mrozy tygodniami paraliżowały koleje, autobusy i sieć ciepłownictwa nie mogącą sobie poradzić z plagą pękających z zimna rur. Dzisiaj na wielu budowach (w tym na kilku w pobliżu redakcji „Rzeczpospolitej") niezależnie od mrozu, a nawet pory dnia, prace nadal trwają. Nowe techniki umożliwiają je w każdą pogodę, a presja na terminy robi swoje. Budowlańcy ani transportowcy na mrozach więc raczej nie stracą. Branż, które w zdecydowany sposób zyskają na tegorocznej spóźnionej zimie, też nie ma jednak wiele. Część firm może tylko żałować, że mrozy nie przyszły o kilka tygodni wcześniej. To dotyczy choćby producentów i dystrybutorów odzieży i obuwia, którzy mogliby sporo zarobić na mrozie, gdyby pojawił się on wcześniej. Zanim na dobre zaczęły się posezonowe wyprzedaże w ich salonach z obniżkami cen sięgającymi 70 proc.

Producenci i handlowcy mogę teraz z zazdrością patrzeć na energetyków, którzy dostosowują podaż do rosnącego popytu i którym sprzyjają ekstremalne temperatury zarówno na minusie, jak i na plusie – gdy coraz częściej ratujemy się klimatyzacją. Jest jednak pewna szansa- zarówno upały, jak i mrozy mają efekt odroczony: pamiętając spiekotę z poprzedniego sezonu w nowym chętniej kupujemy klimatyzatory. To oznacza, że producenci ciepłych ubrań mogą więc zarobić więcej za rok.