Ale obecne realia wskazują, że nawet taki poziom redukcji wydaje się mało realny. Takiego ograniczenia nie da się uzyskać modyfikacjami w silnikach spalinowych, więc jedynym rozwiązaniem jest radykalne zwiększenie udziału w rynku samochodów elektrycznych. A te nie cieszą się zainteresowaniem, które zapowiadałoby rychłe przestawianie się posiadaczy diesli i benzyniaków na elektryki.
Czytaj także: Nie ma zgody co do skali ograniczania emisji spalin
Nie tylko polski rząd buja w obłokach, zakładając milion aut na prąd w roku 2025, podczas gdy w ub. roku ich udział w rynku nie przekraczał jednego promila. Także w Niemczech, które są największym rynkiem motoryzacyjnym Europy, sprzedaż samochodów elektrycznych jest daleko poniżej oczekiwań polityków. Choć w I półroczu 2018 r. zarejestrowano tam 17,3 tys. aut na prąd, co daje wzrost o prawie 69 proc. w ujęciu rocznym, to według doradzającej rządowi Narodowej Platformy Elektromobilności, założony przez ekipę Angeli Merkel cel miliona „elektryków" na niemieckich drogach w roku 2020 jest nierealny.
Problemem są nie tylko wysokie ceny aut elektrycznych czy ich niewielki zasięg. Ograniczeniem jest słabo rozwinięta infrastruktura ładowania albo – jak np. w Polsce – kompletny jej brak. Według organizacji europejskich producentów samochodów ACEA, blisko trzy czwarte wszystkich ładowarek znajdujących się na terenie UE zlokalizowanych jest w zaledwie czterech krajach. A w przyszłości będą rosły nowe kłopoty: według raportu AT Kearney problemem stanie się zaspokojenie popytu na kobalt czy lit niezbędne do produkcji samochodowych baterii. Wyzwaniem będzie także skala ich recyklingu.
Wydaje się, że cała ta elektromobilna rewolucja dokonuje się bardziej w głowach politycznych decydentów niż na motoryzacyjnym rynku. W rezultacie nam wszystkim ograniczy wybór i narzuci, czym będziemy jeździć.