Dlaczego Europa jest przeziębiona, kiedy Ameryka zaczyna kichać

Amerykanie wypracowują już około jednej czwartej PKB w strefie euro, pięciokrotnie więcej niż dziesięć lat temu. Kiedy tylko na Wall Street dochodzi do wzrostu lub spadku, Europejczycy odczuwają to po zawartości swoich kieszeni – pisze szef think-tanku Bruegel*

Publikacja: 19.03.2008 04:51

Kiedy tylko Stany Zjednoczone kichną, Europa natychmiast się przeziębia. To ulubione powiedzenie wielu ekonomistów na świecie spełnia się i tym razem.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisja Europejska zgodnie obniżyły swoje prognozy wzrostu gospodarczego w roku 2008 o pół punktu procentowego. To wydaje się tak oczywiste, że informacje przyjęto bez zmrużenia oka. Taka sytuacja przecież powtarza się mniej więcej co dziesięć lat.

Kiedy poprzednim razem gospodarka amerykańska zanurkowała w roku 2001, Europa wpadła w dwa lata gospodarczej stagnacji i tak naprawdę powróciła do silnego wzrostu dopiero w roku 2006. To powiązanie może się więc wydawać przyczynowo-skutkowe, ale tak naprawdę wcale nie jest takie oczywiste.

Przede wszystkim Europa w znacznie mniejszym stopniu korzysta z siły swojej gospodarki, niż robią to Stany Zjednoczone. Z 20 albo 30 procentami globalnej produkcji USA i Unia Europejska to dwa światowe słonie, znacznie większe niż Japonia czy Chiny. Gdy zaś zmierzy się gospodarkę 27 członków Unii Europejskiej, to Wspólnota jest większa niż Stany Zjednoczone. Ale mniejsza od amerykańskiej jest potęga krajów strefy euro. Europa z pewnością jest równa Stanom Zjednoczonym, jeśli porówna się wartość jej obrotów handlowych i wielkość rynków finansowych.

A co jeszcze ważniejsze, Europa eksportuje do USA naprawdę niewiele. Tylko trzykrotnie więcej niż do Szwajcarii, nie więcej, niż wynosi wartość 3 procent jej PKB.

W tej sytuacji jakikolwiek spadek obrotów spowoduje tylko minimalne tąpnięcie, zwłaszcza w sytuacji kiedy eksport do Chin, Rosji, Turcji i Indii rośnie w ostatnich latach w tempie 15 procent rocznie.

W porównaniu z tym to Azja jest znacznie bardziej uzależniona od stanu amerykańskiej gospodarki, właśnie z powodu i wielkości, i struktury swojego eksportu. Ale w swojej ostatniej prognozie Międzynarodowy Fundusz Walutowy na ten temat praktycznie się nie zająknął.

Z finansowego punktu widzenia obraz jest tutaj nieco inny, bo wzajemna zależność zwiększyła się znacząco od połowy lat 90. Amerykanie wypracowują już około jednej czwartej PKB w strefie euro, pięciokrotnie więcej niż dziesięć lat temu.

Europa eksportuje do USA niewiele. Tylko trzykrotnie więcej niż do Szwajcarii, nie więcej, niż wynosi wartość 3 proc. jej PKB. W tej sytuacji jakikolwiek spadek tych obrotów spowoduje tylko minimalne tąpnięcie

Kiedy tylko na Wall Street dochodzi do wzrostu lub spadku, Europejczycy natychmiast odczuwają to po zawartości swoich portfeli. Ale z drugiej strony Wall Street nie spadła tak dużo w ciągu ostatniego roku, znacznie mniej niż indeksy giełdowe w Europie – jest to 5 procent w przypadku Dow Jonesa wobec 15 procent dla CAC40. W tej sytuacji, jeśli amerykański rynek finansowy miał tu jakikolwiek wpływ, to z pewnością ułatwiał miękkie lądowanie.

Jest jeszcze problem kredytów sub-prime. Na początku tego dziesięciolecia Europa ucierpiała z powodu ogromnych strat po drugiej stronie Atlantyku, z powodu zapaści na rynkach akcji firm nowych technologii i decyzji inwestorów, którzy kupowali te papiery zbyt późno i zbyt drogo. Tym razem możemy się tylko domyślać, jaka była rzeczywista skala uszczerbku spowodowanego przez złe kredyty na amerykańskim rynku nieruchomości. Na razie jedyna konkretna liczba to 400 miliardów dolarów potencjalnych strat, o jakich mówili ministrowie finansów G7 na początku lutego.

Z tego mniej więcej połowa to straty amerykańskie, bo banki w tym kraju już wyceniły swoje straty na 80 miliardów dolarów. Druga połowa przypada na resztę świata, przede wszystkim na Europę i Szwajcarię. To z kolei jeszcze raz uwypukla niewiarygodną zupełnie skłonność Europejczyków do podejmowania niezwykle ryzykownych decyzji inwestycyjnych.

Możemy przyjąć pesymistyczną hipotezę, że rzeczywiście całkowite straty wyniosą 400 miliardów dolarów, a banki Unii Europejskiej będą obciążone jedną trzecią tej kwoty. To oznacza, że gospodarka europejska będzie musiała przeżyć szok utraty jednej trzeciej swojego PKB.

Jest to kwota, z którą można się uporać w wymiarze makroekonomicznym, ale dla niektórych europejskich banków będzie ona wręcz zabójcza albo w najlepszym razie destabilizująca, a bardzo poważna dla całego systemu bankowego.

Jest także wiele dróg, którymi gospodarka europejska mogła się zarazić amerykańskim kryzysem (na przykład przeniesienie kryzysu z rynku nieruchomości czy paniczna obawa przed jakimkolwiek ryzykiem). Nie jest też wielkim problemem wycenić, jakie znaczenie może mieć każdy z nich.

Można też wymierzyć korzystne informacje i wycenić efekty, jakie daje spowolnienie w Stanach Zjednoczonych, chociażby na rynkach energetycznych i surowców w ogóle. Można również pokusić się o ocenę efektów zmian kursowych i ich wpływu na rozwój gospodarki europejskiej.

Ale takie podejście powoduje, że umykają bardzo ważne fakty. Pesymistyczne analizy sytuacji gospodarki europejskiej spowodowane są w znacznej mierze przeświadczeniem autorów tych analiz, że w sytuacji zawirowań rynkowych Europa nie będzie w stanie się odbić dzięki sile własnej gospodarki.

Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju ostatnio promuje słowo „odporność”, które oznacza zdolność do odbicia po szoku. Tego właśnie brakuje europejskim gospodarkom. Sprawiają one wrażenie, że są w stanie kwitnąć jedynie w czasach koniunktury, a do załamania może dojść w każdej chwili. A przecież Europa jest gospodarczą potęgą, która z pewnością mogłaby się stać globalnym graczem. A może być z pewnością lokalnym napędem do rozwoju.

Tymczasem jest tak krucha, jakby jej znaczenie było co najwyżej drugorzędne. To z pewnością wynika z wątpliwości, jakie Europejczycy mają przed tym, by wziąć przyszłość we własne ręce. Także przed podjęciem umiarkowanego ryzyka, co może zaowocować zdrowym zwrotem z inwestycji.

Nie jest również pewna jakość polityki gospodarczej. W uproszczeniu chodzi o to, co Keynes nazywał „instynktem zwierzęcym” kapitalizmu. A ostatecznie gospodarka europejska rzeczywiście jest słoniem, tyle że być może o umyśle strusia. Miejmy jednak nadzieję, że kilka następnych miesięcy udowodni, że taka opinia jest całkowicie błędna.

*Bruegel to jeden z największych think-tanków europejskich

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację