Na zdrowy rozum trudno było kwestionować ich racje – bo po co państwu udziały w, dajmy na to, kilku ostatnich państwowych Polmosach? Pozbyć się i już, za godziwą cenę, przy okazji ratując kilka firm przed bankructwem.
Niestety, na zapowiedziach się skończyło. Gorzej, że koncentrując uwagę na gotujących się w nieskończoność do giełdowych debiutów Sklejce Pisz lub Hucie Łabędy i zaklinając rzeczywistość opowieściami o możliwości pozyskania 2 mld zł ze sprzedaży samych resztówek, jednocześnie odwlekano w czasie prywatyzację firm o nieporównanie większym znaczeniu dla gospodarki. Zapominając przy tym, że koniunktura nie trwa wiecznie.
W świetle tej prostej prawdy zapowiedzi o skokowym wzroście przychodów z prywatyzacji do 5,5 – 7 mld zł, począwszy od 2008 r., już na wstępie brzmiały nie do końca realnie. Obecna sytuacja na światowych giełdach tylko potęguje te wątpliwości. Ich druga, bardziej prozaiczna przyczyna wyraża się w ludowej mądrości, że z pustego i Salomon nie naleje. Brak fachowych kadr i zero przygotowań nie pozwolą skrócić przewidzianych prawem procedur do kilku miesięcy i pobić prywatyzacyjnego rekordu. Dlatego tym, którzy niejedną już zapowiedź słyszeli, w zupełności wystarczy, jeśli w 2008 r. do budżetu wpłynie zaplanowane 2,3 mld zł ze sprzedaży udziałów w spółkach SP. Jeśli to się uda, w następnych latach łatwiej będzie uwierzyć w cud.