To z pewnością najgorsze chwile w jego bankowej karierze. W środę był zmuszony ogłosić, że kierowany przez niego Deutsche Bank poniósł w ubiegłym roku stratę w wysokości niemal 4 mld euro. Jakby tego było mało, wieczorem tego samego dnia zatruł się na przyjęciu i wylądował w szpitalu. Szczęśliwie na krótko – już w czwartek był z powrotem w pracy.
Josef Ackermann, bliski doradca biznesowy kanclerz Angeli Merkel, to jedna z najbardziej szanowanych osobistości w niemieckim świecie gospodarczym. Jest Szwajcarem. Wcześniej pracował w ojczyźnie i szybko awansował w Credit Suisse. Jednak kiedy przegrał tam w rywalizacji o najwyższe stanowisko, przeniósł się do DB, gdzie w roku 2002 został prezesem zarządu. To dzięki niemu solidny, ale skupiony na rynku niemieckim, Deutsche Bank przekształcił się w wielką międzynarodową instytucję finansową.
Ackermann był pierwszym cudzoziemcem na najwyższym stanowisku w tej firmie, której historia liczy 135 lat. Być może dlatego działał z bezwzględnością, na jaką nie pozwoliłby sobie żaden Niemiec. Ograniczył zatrudnienie o 20 procent. Przewidział kłopoty Daimler- Chryslera i pozbył się akcji koncernu, kiedy jeszcze nie było oczywiste, że – tak samo jak i udziały w EADS – bardzo obciążą bilans DB. Nie zawahał się publicznie oskarżyć niemiecki system gospodarczy, że jest przestarzały.
W przeszłości Ackermannowi zarzucano anglosaskie podejście. Postawił bowiem na bankowość inwestycyjną, którą w DB chciał budować od zera, na przykład kategorycznie sprzeciwiając się połączeniu z Dresdner Bankiem. Krytyka ucichła, gdy Deutsche Bank przekształcił się z rozdętej instytucji kredytowej w sprawny bank międzynarodowy.
Dwa lata temu Ackermann zapowiedział, że zajmie się bardziej rynkiem detalicznym w Niemczech, któremu dotychczas poświęcał mniejszą uwagę, budując siłę banku na rynkach zagranicznych. Na to zresztą naciskali akcjonariusze. We wtorek zbliżył się do realizacji tego celu, przejmując znaczący pakiet akcji Postbanku.