Zazwyczaj będą finansowane z publicznych pieniędzy wspartych unijnymi dotacjami. Na swój sposób mamy szczęście – na wielkie inwestycje infrastrukturalne, które są ważkim elementem planów wspierających gospodarkę od USA przez Azję aż po Europę, rządy na ogół muszą znajdować miliardy we własnej kasie. My te pieniądze mamy zagwarantowane w unijnym budżecie. I musimy zrobić wszystko, by wydać ich jak najwięcej.

Inwestycje oznaczają dla ludzi nowe miejsca pracy i podniesienie cywilizacyjnych standardów, dla budżetu – większe podatki, dla firm – niezbędne kontrakty. To banał, ale z psychologicznego punktu widzenia jakże ważny w sytuacji, z jaką mamy do czynienia. Co istotne, napływające z Unii mocne, a dziś wręcz bardzo mocne, euro może zastąpić to, które coraz wolniejszym strumykiem będzie płynąć do naszych eksporterów. Ważne, by za wszelką cenę utrzymać dopływ pieniędzy do gospodarki, a jak się da, próbować go powiększać.

Rząd musi stanąć dziś na rzęsach, aby unijnych pieniędzy wydać jak najwięcej. Zatrudnić setki, a jeśli trzeba, to i tysiące, nowych urzędników wyłącznie do zajmowania się projektami współfinansowanymi przez UE, zweryfikować procedury, wprowadzić ułatwienia tam, gdzie to możliwe. Planowane na ten rok minimum – 16,8 mld zł z unijnych dotacji – to zdecydowanie za mało. Mówiło się o 21 mld zł, może warto walczyć o jeszcze więcej. Byłoby głupio zatopić to ratunkowe koło, które – w pewnym sensie – spadło nam z nieba.