W zamian za to pojawiła w gospodarce inna skrajność. Banki wprawdzie przyjmują od obywateli lokaty, ale kredytują niemal wyłącznie państwo (które zresztą bez ciągłego dopływu gotówki już dawno mogłoby zbankrutować). Firmom i osobom prywatnym łatwo więc nie jest, a prognozy mówią, że niechęć do kredytowania ich potrzeb jeszcze się powiększy. Kuleje system gwarancji kredytowej rządu, który mógłby zmienić tę niedobrą sytuację.
To nie koniec problemów z narastającym ekstremizmem banków. Stają się one coraz bardziej restrykcyjne wobec swoich klientów. Ten, kto dziś spóźni się ze spłatą raty kredytu nawet o kilka dni, musi się liczyć z tym, że w słuchawce swojego telefonu bardzo szybko usłyszy głos windykatora. A wszystko to zgodnie z najważniejszą maksymą obecnego kryzysu finansowego, która mówi, że "cash is king" – gotówka jest królem.
Jesteśmy (polscy obywatele i firmy) zadłużeni w bankach na ponad 640 mld złotych. Na szczęście tylko około 4,5 proc. kredytów ma dziś status "zagrożonych" (co oznacza, że banki mają problemy z ich odzyskaniem). To bardzo mało, w porównaniu choćby do krytycznego roku 1993, kiedy owe "złe" kredyty stanowiły niemal jedną trzecią wszystkich bankowych długów.
Oby w Polsce nie skończyło się tak jak w Islandii. Tam reakcją na kryzys było powstanie społecznego ruchu obywateli niezadowolonych ze znacjonalizowanych banków i z rządu. Ów ruch także ucieka się do metod iście ekstremistycznych – już ponad 10 proc. wszystkich islandzkich właścicieli domów odmawia spłaty kredytów hipotecznych.
W tym zalewie ekstremizmu ze wszystkich stron warto, abyśmy pamiętali, że banki nie produkują pieniędzy, ale zarządzają naszymi oszczędnościami. I że ekstremizm nigdy się nie opłaca.