Kilkanaście dni temu zarząd spółki podjął decyzję o zmianie struktury firmy – jej skutkiem miała być likwidacja kilkudziesięciu etatów związkowych. Podburzeni przez związkowców górnicy zaczęli ścigać zarząd, wygrażać i palić kukły symbolizujące jego członków.
Można powiedzieć – typowe związkowe warcholstwo. Sytuacja w branży jest dramatyczna: zyski, jeżeli jakieś były – topnieją błyskawicznie, bo trzeba pokryć straty spowodowane załamaniem się popytu na węgiel. Tymczasem związki urządzają brewerie, by bronić swoich funkcjonariuszy, którzy żadnego zysku firmie nie przynoszą; ba kosztują ją 7 mln zł rocznie.
Postawa związkowców jest jednak zupełnie racjonalna – bronią swoich miejsc pracy. Zapewniających nieuzasadnione przywileje i próżniacze życie? Być może – tym bardziej trudno się dziwić, że ich likwidacja tak boli.
Dziwić się trzeba za to resortowi gospodarki, który w poniedziałek de facto odwołał decyzję zarządu. Pokazał w ten sposób związkom, że zawsze postawią na swoim, a zarząd nie może liczyć na wsparcie właściciela, jeżeli chciałby podjąć jakiekolwiek bardziej kontrowersyjne decyzje. A takie decyzje będą konieczne, żeby postawić branżę na nogi.
Rozochoconym związkowcom to nie wystarczyło. Wtorkowa demonstracja miała wymusić na osamotnionym zarządzie odszczekanie niedawnej decyzji. Smutny spektakl, który obnażył słabość rządu.