Od początku swojej kadencji (od maja 2008 roku) prezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju Tomas Mirow podkreślał, że naciski jego poprzedników na wycofanie się tej instytucji z finansowania projektów inwestycyjnych w Europie Środkowej błędem. To niejedyny element, który różni go od jego poprzedników: Jeana Lemierre’a i Jacques’a de Larosiere’a.
Wczoraj w Stambule na spotkaniu ministrów finansów i szefów banków centralnych z najbogatszych państw potwierdził, że jego bank zostaje w naszym regionie. Paradoksalnie pomógł mu obecny kryzys finansowy, który udowodnił, że miał rację. W zrozumieniu naszego regionu pomógł mu fakt, że jest Niemcem.
Mirow początkowo zapewniał, że nie ma zamiaru przeprowadzać w EBOR rewolucji. Wspomniał, że jakiekolwiek zmiany mandatu EBOR w czasach wielkiego kryzysu finansowego nie miałyby żadnego uzasadnienia. Wczoraj udowodnił, że potrafi być skuteczny. Nie poddał się naciskom Amerykanów uznających, że EBOR spełnił już swoją rolę i nie dość, że powinien się wycofać z nowych krajów UE, to jeszcze najlepiej byłoby go w ogóle zlikwidować.
Niemcy, mimo swej niezaprzeczalnie kluczowej pozycji w gospodarce europejskiej, wcześniej byli pomijani przy wyborze do międzynarodowych instytucji finansowych. Tylko obecny prezydent Niemiec Horst Koehler przez kilka miesięcy szefował Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Kiedy jednak się okazało, że jest najsilniejszym kandydatem na najwyższy urząd w Niemczech, wybrał niemiecką prezydenturę.
Mirow – sympatyczny, profesjonalny, sprawiający wrażenie wyciszonego – znany jest ze swojej skuteczności. Dla posady w Londynie porzucił stanowisko wiceministra finansów Niemiec. Do jego obowiązków wówczas należało utrzymywanie kontaktów z międzynarodowymi instytucjami finansowymi. Mniej znana jest jego rola jako niezwykle cierpliwego doradcy przygotowującego międzynarodowe porozumienia i negocjacje w ramach G7, grupy siedmiu najbogatszych krajów świata.