Pewne jest więc, że największe od ćwierćwiecza zamieszki w Egipcie mogą mieć wpływ nie tylko na skalę naszego zainteresowania wyjazdami turystycznymi do tego kraju, ale również na stan naszych portfeli. Nie wiadomo tylko, czy będzie to efekt krótkotrwały czy długoterminowy.
Na razie inwestorzy wciąż nie oczekują istotnego pogorszenia sytuacji na Bliskim Wschodzie. Choć bariera ceny ropy pękła, na giełdach wielkiej paniki nie ma. Teraz wiele zależy od tego, czy rewolucyjne nastroje przeniosą się do Jordanii, a zwłaszcza do Arabii Saudyjskiej. Gdyby do tego doszło za baryłkę ropy zapłacimy 120 dolarów. A w efekcie litr benzyny bezołowiowej 95 na naszych stacjach kosztować będzie powyżej 5 zł 50 groszy. Czego skutkiem będzie wzrost inflacji, który wymusi na Radzie Polityki Pieniężnej szybszą reakcję – a więc poważniejsze podwyższenie stóp procentowych.
Niestety, nie jest to scenariusz fantastyczny. Ropa jest dziś wciąż sporo tańsza od swojego rekordowego poziomu z połowy 2008. Wówczas możliwy atak na irańskie instalacje nuklearne wywindował cenę do prawie 148 dolarów za baryłkę.
Wciąż dużą niewiadomą dla inwestorów jest też postać Mohameda El Baradeia, który stał się liderem egipskiego buntu wobec Hosniego Mubaraka. Mimo że wraz z kierowaną przez siebie Międzynarodową Agencją Energii Atomowej został on laureatem Pokojowej Nagrody Nobla w 2005 roku, nie byłby łatwym partnerem dla Zachodu.
Przypomnijmy, że krytykował amerykańską interwencję w Iraku, a także miał powiedzieć w 2009 roku, iż "Izrael to zagrożenie numer jeden na Bliskim Wschodzie". Dla świata międzynarodowych inwestorów nie byłby politykiem budzącym pełne zaufanie. Ale czego się nie robi dla pieniędzy. W końcu Egipt jest winny 50 mld dolarów międzynarodowym bankom. Nikt ich nie chce stracić.