Podobnie fasady domów nie świecą świeżymi kolorami. A mury kamienic nie skrywają odnowionych instalacji. Co więcej, nie ma dostatecznej liczby parków, placów zabaw, przychodni czy przedszkoli. A jednak samorządy, przynajmniej wielkich miast, przyznają, że w tym roku mamy boom inwestycyjny. Za trzy lata zamierzają wydać na inwestycje o połowę mniej pieniędzy, niż robią to teraz.
Samorządowcy tłumaczą, że kończą się pieniądze unijne. Obawiają się też, że nie będzie ich stać na nowe inwestycje, ponieważ zmieniają się limity zadłużenia i nie będą mogły brać kolejnych kredytów. I wydaje im się, że to rozsądne tłumaczenie.
Ale w takiej odpowiedzi wyraźnie wybrzmiewa to, że samorządy chciały (i tak robią) dostać jak najwięcej pieniędzy w ramach obecnej wspólnotowej perspektywy finansowej. Były to w miarę dostępne pieniądze, duże i – co równie ważne – jest to pomoc bezzwrotna.
Trochę zachowują się jak mędrcy ze Starego Testamentu: kto, jeśli nie my, kiedy, jeśli nie teraz? Przecież nie wiadomo, co będzie po roku 2013: czy wsparcie unijne będzie pożyczką, czy bezzwrotną pomocą, kiedy ruszą kolejne programy, w ramach których będzie można aplikować o dotacje, o ile pieniądze będą mniejsze i jak będą dzielone pomiędzy regionami?
I w całej tej spójnej strategii brakuje tylko rozwiązania potrzeb mieszkańców, wymyślenia sposobu na inwestycje, gdy pieniędzy będzie mniej. A potop może nie nadejść.