Przez ten czas już kilka razy kiepskie wieści z Grecji powodowały paniczny odwrót światowych inwestorów od rynków akcji.
Najnowsza fala strachu na giełdach zaczęła się z początkiem sierpnia. Choć była napędzana głównie kiepskimi danymi z innych państw europejskich i USA to - jakżeby inaczej - właśnie dołączyła do tego Grecja. Fala ta mocniej niż kiedykolwiek rykoszetem uderza też w posiadaczy kredytów we frankach.
Scenariusz - z wyjątkiem pierwszego razu, gdy puszka Pandory dopiero się otwierała (Ateny zimą 2010 ujawniły, że poprzednie władze fałszowały przekazywane Brukseli dane o kondycji kraju) - jest dość podobny. Brak działań oszczędnościowych Aten, tupnięcie nogą przedstawicieli Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, popłoch europejskich polityków gorączkowo szukających możliwie bezbolesnego (oczywiście także dla nich) wyjścia.
I uspokajające słowa Greków. Najbardziej zapadły mi w pamięci te premiera Jeorjosa Papandreu po kolejnym gorącym, pilnym i ratunkowym szczycie strefy euro 21 lipca: "Jesteśmy dumnym i pracowitym narodem. Prosimy tylko o prawo do przeprowadzenia wielkich zmian w gospodarce". Jakież to piękne, wzruszające... i puste.
Najpewniej tym razem wszelkie wzniosłe deklaracje Aten na nic się zdadzą i Grecja kolejnych pieniędzy nie dostanie. I nastąpi to, co sceptycy przepowiadali od dawna: jakaś forma bankructwa Grecji. Od początku perturbacji wokół tego kraju komentatorzy chętnie używają określenia grecka tragedia. Tyle że po ponad półtorarocznym tasiemcu zakrawa to już co najwyżej na wielką farsę.