Kolejne kraje ograniczają wsparcie dla produkcji zielonej energii. Ta, w porównaniu z produkowaną z węgla czy w elektrowniach jądrowych, jest droga nie tylko dlatego, że nie zawsze świeci słońce czy wieje wiatr, ale i efektywność energetyczna samych urządzeń wciąż nie jest zbyt wysoka. Stąd też finansowe zachęty do rozwoju odnawialnej energetyki, stąd też i skokowy rozwój tych jej rodzajów, które mogły liczyć na największe dopłaty – elektrowni słonecznych w Czechach czy farm wiatrowych w Polsce. Kryzys jednak weryfikuje zielone plany, a dalsze, szerokie wspieranie zielonej energetyki okazuje się zbyt dużym obciążeniem dla zadłużonych państw.
O zmianach w polityce dopłat mówiło się od dawna. Tną je Niemcy, Czechy, Wielka Brytania, przymierza się Polska. Najdalej poszła Hiszpania, zawieszając wspieranie nowych projektów w energetyce odnawialnej do odwołania. Tyle że akurat ten kraj i tak z nawiązką wypełnia już unijny cel, by w 2020 r. 20 proc. zużywanego w Unii Europejskiej prądu pochodziło z odnawialnych źródeł. Większość się dopiero stara.
I tak naprawdę tu pojawia się największy obecnie problem – z jednej strony mamy bardzo ambitne cele wyznaczane przez Brukselę: redukcję emisji dwutlenku węgla, wzrost produkcji zielonej energii, bardzo ekologiczne i bardzo kosztowne dla krajowych budżetów i firm, z drugiej – wielkie długi państw, którym, z tego punktu widzenia, ekologia odbija się czkawką. Na razie jednak Komisja Europejska nie ma zamiaru nic zmieniać w swoich planach, a jeśli już, to forsuje jeszcze bardziej rygorystyczne limity. Może jednak pora odgórnie poluzować ten gorset, skoro oddolna inicjatywa jest tak wyraźna?