W tym roku na świecie odbywają się wybory w czterech z pięciu najpotężniejszych państw świata, przynajmniej biorąc pod uwagę pozycje w Radzie Bezpieczeństwa ONZ: w USA, Chinach (tu raczej chodzi o wymianę pokoleń w partii), Rosji i Francji. Najciekawsze będą moim zdaniem te ostatnie. Przynajmniej z punktu widzenia osób zainteresowanych, w jakim kierunki będzie zmierzała globalna gospodarka. Oto dlaczego.
W USA na razie nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie do jakichkolwiek wyborów. Jeżeli republikanie wystawią kogo innego niż Mitta Roomneya, Barack Obama mógłby schować się na pół roku w piwnicy Białego Domu a i tak wygra. Jeżeli zaś dojdzie do starcia Rommneya z Obamą, to z ekonomicznego punktu widzenia najciekawszym wątkiem tej batalii będzie pytanie, na ile bogaci powinni ponosić fiskalny koszt redystrybucji dochodu. Nie będzie to jednak walka dwóch totalnie odmiennych wizji. Jak pokazuje ekonomista Jeffrey Sachs w linkowanym tu artykule, fundamentalnie i długookresowo republikanie i demokraci niewiele się różnią.
Wybory w Chinach i Rosji to temat głównie dla osób śledzących zakulisowy rozkład sił w ramach partii, aparatu bezpieczeństwa itd. Wątpliwe, żeby którykolwiek z tych krajów fundamentalnie się zmienił po wyborach. Rosja pozostanie gospodarczym koloskiem na glinianych nogach, Chiny – wschodzącym liderem globalnej gospodarki.
We Francji natomiast sytuacja jest o niebo ciekawsza, z wielu powodów. Niemal połowa Francuzów popiera kandydatów, którzy są zdecydowanie przeciwni kierunkowi, w jakim podąża strefa euro (Hollande i Le Pen). To pokazuje, że ład, jaki z trudem, w bólach i pocie czoła wykuwa się obecnie w Brukseli i innych głównych stolicach, jest bardziej kruchy niż francuskie ciasto. „Europa jest na dobrej drodze do stworzenia prawdziwej unii gospodarczo-walutowej i wyjdzie z tego kryzysu silniejsza" – napisał w ostatniej analizie Fred Bergsten, szef Peterson Institute of International Finance. Chyba nie przeczytał francuskich sondaży.
Kolejny bardzo ciekawy element wyborów to potencjalne starcie nawróconego na niemiecki rygoryzm Nicolasa Sarkozy'ego z mocno lewicującym Francois Hollandem. Ten pierwszy głośno mówi, że Francuzi muszą się obudzić, zrezygnować z wielu tradycyjnych przywilejów, więcej pracować, dać więcej wolności pracodawcom, zwiększyć konkrencyjność. Ten drugi zaś kwestionuje jakiekolwiek liberalne posunięcia, wręcz obiecując obniżenie wieku emerytalnego oraz zwiększenie i tak bardzo wysokich wydatków publicznych. Jest to zatem starcie poglądów, które zdecydowana większość ekspertów od gospodarki uznałaby za słuszne (choć wielu określa propozycje Sarkozy'ego jako daleko niewystarczające), z poglądami, które w świecie gospodarczych elit uznawane są za więcej totalny absurd.