Premier Mateusz Morawiecki dwoi się i troi, by przekonać opinię publiczną, że proponowane przez rząd, rozłożone na lata, podwyżki dla strajkujących nauczycieli to wszystko, na co stać państwo. Znajdzie się ponad 40 mld zł rocznie na obiecaną już w ramach kampanii wyborczej „piątkę Kaczyńskiego", ale kilkakrotnie mniejsze sumy na spełnienie postulatów nauczycieli – już nie. Podobnie zresztą jak na inne niedofinansowane dziedziny, ze służbą zdrowia na czele.
Sęk w tym, że rząd jednocześnie planuje propagandową kampanię telewizyjno-internetowo-prasową o „piątce Kaczyńskiego" i przedwyborczym rozdawnictwie. Zupełnie jakby chciał dolać oliwy do ognia, utwierdzić nauczycieli w ich oporze i sprowokować protesty kolejnych grup społecznych. To polityczny błąd.
Kwota przeznaczona przez kancelarię premiera na spoty reklamowe to ok. 700 tys. zł, dużo więcej kosztować będzie zakup choćby czasu reklamowego. Oczywiście to wszystko ma się nijak do kosztów nauczycielskich żądań. Problem w tym, że cała akcja podważa przekaz premiera o konieczności trzymania się za kieszeń.
Nie można mówić ludziom walczącym o godne wynagrodzenie, że pieniędzy dla nich nie starczy, a jednocześnie finansować partyjną propagandę. Tak się po prostu nie godzi. Tym bardziej że nagłośnienie „piątki" i kolejnych konwencji PiS zapewnia już TVP, wsparta właśnie przez rząd sumą ponad miliarda złotych, którą można było przecież przeznaczyć np. na oświatę.
Jest jeszcze jeden aspekt całej sprawy: czy kancelaria premiera może finansować partyjną kampanię wyborczą? Uczciwiej byłoby, gdyby spoty zamówiło i opłaciło Prawo i Sprawiedliwość. A już najuczciwiej – wobec rosnącej fali społecznego niezadowolenia – zrezygnować z „piątki", a przynajmniej z jej części.