Unika bankructwa – a jednocześnie zmienia się w pole bitwy między dążącym za wszelką cenę do porozumienia z wierzycielami rządem a demonstrującymi na ulicach oburzonymi Grekami.
A co by się właściwie stało, gdyby Grecja jednostronnie i bez porozumienia z partnerami ogłosiła, że nie honoruje swoich długów? Mało kto zagłębia się w analizę takiego scenariusza, przyjmując po prostu, że oznaczałby on dla kraju apokaliptyczną katastrofę. I po części jest to racja, choć wcale nie musi znaczyć, że pełne bankructwo Grecji to koniec świata. Nie ma wątpliwości, że bankructwo wywołałoby natychmiastowy potężny kryzys. Kto nie wie, jak mógłby on wyglądać – niech sobie po prostu przypomni Polskę z lat 1980 – 1982. Nasz kraj również wtedy zbankrutował (choć ówczesna komunistyczna propaganda wmawiała obywatelom, że kłopoty wynikają ze strajków organizowanych przez „Solidarność"). Bankructwo oznaczało natychmiastowe odcięcie od jakichkolwiek nowych kredytów i konieczność błyskawicznego wypracowania nadwyżki eksportowej. Efektem tego stały się puste półki sklepowe, rosnące ceny, fabryki wstrzymujące produkcję z braku dewiz na import komponentów, wreszcie spadek PKB – łącznie w ciągu czterech lat o około 23 proc. Mozolne wydobywanie się z tej zapaści trwało kolejne kilka lat, tak że cała dekada lat 80. okazała się dekadą całkowicie straconą.
Oczywiście w przypadku Grecji sprawy miałyby się inaczej, bo jest to w końcu gospodarka rynkowa. Prawdopodobną konsekwencją bankructwa byłoby nie tyle ogołocenie sklepowych półek, ile raczej wymuszony, natychmiastowy powrót do drachmy (bo tylko dzięki temu, drukując własny pieniądz, rząd grecki byłby w stanie wypłacać emerytury i pensje urzędnikom). Niepohamowany druk pieniędzy spowodowałby oczywiście wybuch hiperinflacji, która pożarłaby realną wartość całego zadłużenia denominowanego w drachmach – zarówno rządowego, jak i prywatnego. W ten sposób oprócz oszczędności inwestorów zagranicznych przepadłyby również oszczędności Greków. Jednocześnie potężnie zdewaluowana drachma obniżyłaby ceny w greckich restauracjach i tawernach, na nowo przyciągając turystów. Po kilku latach ostrego kryzysu gospodarka wróciłaby więc na ścieżkę wzrostu, której towarzyszyłyby jednak chroniczna niestabilność waluty i trudne do zmycia piętno bankruta.
Czy byłby to na pewno najgorszy scenariusz dla Grecji? W końcu realizowany już od trzech lat program oszczędnościowy, stanowiący warunek uzyskania pomocy od strefy euro, spowodował już spadek PKB o 12 proc. – z perspektywą, że w kolejnych latach produkcja będzie wciąż spadać. Bankructwa wprawdzie formalnie nie ma, ale Grecja i tak uważana jest za bankruta. A co gorsze, nie ma żadnego pomysłu na to, w jaki sposób, używając euro i nie mogąc zdewaluować pieniądza, przywrócić konkurencyjność gospodarki.
To chyba wszystko nie ma sensu. Grecja powinna jak najszybciej, w porozumieniu z partnerami z Unii, ogłosić formalne bankructwo i wystąpić ze strefy euro. Jednocześnie kraje strefy powinny udzielić jej pomocy w celu zminimalizowania kosztów bankructwa, a lwią część pieniędzy topionych dziś w Grecji przeznaczyć na wsparcie tych krajów, które będą w stanie swoje długi spłacić.