Jeszcze niedawno przewidywano, że główna fala kryzysu uderzy w polską gospodarkę w tym roku. Nic dziwnego, że wszystkie wskaźniki nastrojów konsumentów spadały na łeb na szyję. Niektóre pokazują nawet, że gospodarstwa domowe oceniają sytuację gorzej niż w 2009 r., gdy mieliśmy kulminację obecnego kryzysu.

Dziś prognozy dosyć mocno się zmieniają. Wedle nich, największego spowolnienie gospodarczego należy spodziewać się w przyszłym roku. Czy to oznacza, że teraz możemy sobie powiedzieć, hulaj duszo, piekła nie ma? Skoro owszem, ma być gorzej, ale dopiero za jakiś czas, to może warto w kąt porzucić przezorność i wrócić do radosnej konsumpcji jeszcze z początku zeszłego roku? W sumie to dzięki takiemu nastawieniu, udało się nam przejść suchą nogą światową recesję w 2009 r. i 2010 r.?

To kusząca perspektywa, jednak mimo wszystko bardzo ryzykowna i raczej mało realna. W ostatnich latach więcej konsumowaliśmy, ale na kredyt i kosztem spadku oszczędności. Efekt jest taki, że obecnie stopa oszczędności – jak wyliczył Narodowy Bank Polski – jest na historycznie niskim poziomie. A brak „zaskórniaków" to kiepska perspektywa na przyszłość. Owszem „miło" jest żyć na kredyt, bo wydaje, że stać na nas na więcej, że jakoś tak jesteśmy bogatsi. Ale to tylko złudzenie. Długi trzeba spłacać. Teraz Polacy, mają przed sobą może nie jeden, ale kilka lat stagnacji gospodarczej, raczej będą więc odbudowywać swoje oszczędności niźli cieszyć się swoimi zarobkami.