Ministerstwo Finansów policzyło, że już w przyszłym roku dług publiczny spadnie nam w relacji do PKB poniżej 50 procent. To oczywiście dobra wiadomość, ale głównie dla szefa resortu. Oznacza bowiem, że Jacek Rostowski znowu będzie mógł się pochwalić kolegom z zagranicy swoją skutecznością w poprawianiu wskaźników makroekonomicznych. I może znowu zgarnie jakąś prestiżową nagrodę przyznawaną najlepszym ministrom. Poza tym zniknie wiszący mu nad głową jak miecz Damoklesa straszak w postaci zbliżających się konstytucyjnych progów nakazujących ograniczanie wydatków budżetowych.
Tymczasem sam dług publiczny nadal będzie rosnąć, tyle że trochę wolniej. Bo pamiętajmy, że sama jego relacja w stosunku do PKB spadnie przede wszystkim z powodu niezłego wzrostu gospodarczego, utrzymującego się nadal w Polsce. A ten istnieje dzięki uporowi polskich przedsiębiorców, walczących z rozrastającą się biurokracją i coraz to nowymi obciążeniami nakładanymi przez państwo.
Reformatorskie działania trwającej już drugą kadencję koalicji dotychczas sprowadzały się głównie do zmian w systemie emerytalnym: a to zabrania pieniędzy z OFE i przekazania ich do ZUS, a to wydłużenia wieku emerytalnego. Dopiero zapowiedziana przez ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina deregulacja znacznej części z długiej listy zamkniętych w Polsce zawodów ma coś wspólnego z prawdziwymi reformami. Dlatego kiedy słyszę, że dług publiczny spadnie nam w relacji do PKB, jakoś nie mogę z siebie wykrzesać radości. A wprost przeciwnie, ogarnia mnie niepokój, że rząd straci resztki zapału do prawdziwych reform, bez których utrzymanie wysokiego wzrostu gospodarczego będzie niemożliwe.