Minister Jacek Rostowski jest optymistą. Jego zdaniem w ubiegłym roku skończył się okres wzrostu relacji długu publicznego do PKB. W tym roku wskaźnik ten obniży się o trzy punkty procentowe, schodząc do bezpiecznego – z punktu widzenia ustawowych kryteriów – poziomu 50,5 proc.
Nominalnie dług będzie dalej rósł, powoli zbliżając się do okrągłej kwoty biliona złotych. Jednak minister finansów uważa, że „zagrożenie minęło". Dlatego apeluje do Leszka Balcerowicza, aby „ściągnął swój licznik, który, zawieszony w centrum Warszawy, od niemal dwóch lat pokazuje przyrost polskiego długu publicznego".
Nie wiem, czy profesor Balcerowicz posłucha tego apelu. Mam nadzieję, że nie. I licznik dalej będzie tykał. Bo dzisiaj jest bardziej potrzebny niż dwa lata temu. Analizy wymaga bowiem nie tylko zbyt wysokie, ale i zbyt niskie tempo przyrostu zadłużenia. Z tempem zbyt wysokim łatwiej sobie poradzić, bo zawsze można ciąć wydatki do granic wytrzymałości społecznej. Gorzej, gdy owe cięcia są zbyt duże i przekładają się na spadek popytu, czego efektem jest wyhamowanie tempa wzrostu PKB.
Groźba zbyt wysokiego przyrostu zadłużenia jest ciągle realna. Prognozy Jacka Rostowskiego mogą okazać się zbyt optymistyczne. To prawda, że sytuacja na rynku papierów dłużnych jest dość dobra. Rentowność polskich obligacji prawdopodobnie będzie spadać, a emisja nowych papierów będzie mniejsza. Ale nasz dług zagraniczny stanowi już trzy czwarte zadłużenia i samo jego rolowanie może być bardzo kosztowne, jeżeli sytuacja na rynkach finansowych się pogorszy.
O kłopotach z długiem świadczyć może także to, że już w pierwszym kwartale roczny plan deficytu budżetowego został wykonany w dwóch trzecich. Logiczne jest zatem, że w kolejnych miesiącach nastąpi ostre dokręcanie śruby budżetowej, co zredukuje popyt. A porównanie gospodarki do lokomotywy jest bardzo trafne. Rozpędzona hamuje powoli; dlatego dynamika wzrostu PKB w naszym kraju wciąż należy do najwyższych w Unii. Wyhamowana będzie się jednak rozpędzać dość długo.