To pewne, Grecji nie da się uratować ani przed bankructwem, ani przed opuszczeniem strefy euro. Teraz widać to wyraźnie. Można zgromadzić dowolnie wielkie środki finansowe, można – wbrew woli niemieckich podatników – użyć ich pieniędzy jako kolejnej raty bezzwrotnej pomocy dla Aten, można skłonić EBC do dodruku pieniądza, można zrobić zrzutkę w całej Unii, można zmusić banki do skreślenia większości greckiego zadłużenia, można przekonać agencje ratingowe i uczestników rynków finansowych, że ratunek przyjdzie za każdą cenę. Ale Grecji nie da się w ten sposób uchronić przed bankructwem z prostego powodu: nie chcą tego sami Grecy. I koniec końców okaże się, że ich głos jest decydujący. Jeśli chory nie chce wyzdrowieć, żaden lekarz i żadne lekarstwo mu nie pomoże.

O tym, że Grecy nie zgodzą się na pomoc, przekonaliśmy się w czasie ostatnich wyborów. To nie są już uliczne demonstracje i protesty, o których zawsze można powiedzieć, że reprezentują głównie głos radykalnej mniejszości. To nie są już badania opinii publicznej, które mogą wyrażać bardziej stan emocji niż przemyślane społeczne preferencje. To nie są już propagandowe wypowiedzi walczących o poparcie wyborcze polityków. Zamiast tego mamy w Grecji dwa jasne i oczywiste zjawiska. Po pierwsze naród, który w obliczu grożącej katastrofy nie chce słuchać ekonomicznych argumentów i oddaje ponad dwie trzecie głosów na partie, które na pierwszym miejscu programu wyborczego postawiły brak zgody na poszukiwanie jakiegokolwiek kompromisu z wierzycielami. I po drugie polityków największych partii, którzy nie są w stanie zgodzić się na ponadpartyjną współpracę w celu rozwiązania problemów.

Można dyskutować, czy to, co właśnie robią Grecy, zaszkodzi im bardziej niż radykalny program oszczędnościowy. Wyjście ze strefy euro – a nie da się zerwać rozmów z wierzycielami i jednocześnie pozostać przy euro, bo w rządowej kasie fizycznie zabrakłoby pieniędzy na wypłaty (tylko powrót do świeżo wydrukowanej drachmy na nowo mógłby tę kasę wypełnić) – oznaczałoby potężną, lecz stosunkowo krótkotrwałą recesję, wybuch wysokiej inflacji, bankructwa greckich banków i drastyczne zubożenie społeczeństwa. Z kolei realizacja narzuconego przez wierzycieli programu oszczędnościowego oznaczałaby wiele lat zaciskania pasa. I jedno boli, i drugie. Podobnie nie jest wcale jasne, czy dla strefy euro lepiej byłoby latami dokładać do Grecji, czy też przeżyć jeden poważny kryzys, a potem uporządkowanie sytuacji.

Problem leży gdzie indziej, nie w ekonomii. W greckich wyborach zabrał głos suweren, czyli naród. I odmówił zgody na udział Grecji w polityce kompromisów i negocjacji, dzięki którym od ponad pół wieku funkcjonowała i pogłębiała się integracja europejska, lepiej lub gorzej radząc sobie z kolejnymi kryzysami.  Z punktu widzenia demokracji i suwerenności naród grecki miał oczywiście do tego pełne prawo. Ale strach pomyśleć, co się stanie, jeśli z narodu greckiego wezmą przykład inne narody Europy. Jeśli ci, którzy są zadłużeni, w odruchu protestu odmówią zaciśnięcia pasa i zabronią swoim politykom jakichkolwiek negocjacji z wierzycielami. A ci, którzy mają pieniądze, w słusznym gniewie zabronią swoim politykom jakiejkolwiek pomocy dla tych, którzy są zadłużeni. Bo to oznaczałoby wybuch narodowych egoizmów, który mógłby zniszczyć podstawy europejskiej solidarności i integracji.

Witold M. Orłowski, główny ekonomista PwC w Polsce