Skokiem były wybory prezydenckie, w wyniku których władza nad krajem przeszła w ręce człowieka zagadki, satyryka bez żadnych doświadczeń gospodarczych ani politycznych (jeśli nie liczyć odgrywania roli przypadkowo wybranego prezydenta w telewizyjnym serialu), unikającego jak ognia jakichkolwiek merytorycznych wypowiedzi Wołodymyra Zełenskiego. A liną, która ma pomóc uniknąć katastrofy, jest właśnie tenże nowy prezydent Wołodymyr Zełenski, obiecujący, że Ukrainę da się naprawić.
Czy należy dziwić się Ukraińcom, że zdecydowali się na skok w ciemno? Kraj przeszedł w ciągu minionych dekad prawdziwą gospodarczą i polityczną gehennę. Gdy w roku 1991 Ukraina odzyskiwała niepodległość, jej PKB na głowę mieszkańca był o 10 proc. wyższy niż w Polsce. Jednak od tego czasu nasz PKB wzrósł trzykrotnie, a ukraiński skurczył się o ponad 30 proc.
Dzisiaj PKB na głowę mieszkańca tego kraju jest więc ponadtrzykrotnie mniejszy od polskiego, a biorąc pod uwagę chroniczną słabość waluty, przeciętny zarobek Ukraińca to tylko jednak piąta tego poziomu, z którego tak bardzo jesteśmy niezadowoleni w Polsce (przy wielu cenach na tym samym lub wręcz wyższym poziomie).
W dodatku niewiele rzeczy funkcjonuje nad Dnieprem tak, jak powinno. Majątek narodowy został rozgrabiony przez oligarchów, sądy słyną z nieuczciwości, nieudolna biurokracja szaleje, skala korupcji lokuje kraj na przedostatnim miejscu w Europie (i to tylko dzięki temu, że do Europy zaliczana jest też znajdująca się na ostatnim miejscu Rosja).
Niezwykle niskie dochody po prostu zmuszają ludzi do emigracji: w samej Polsce żyje dziś i pracuje około półtora miliona Ukraińców. Jeśli my narzekamy na to, że efektem transformacji stało się wyhamowanie przyrostu demograficznego, to co mają powiedzieć Ukraińcy, którzy w ciągu minionego ćwierćwiecza widzieli, jak ludność ich kraju zmniejsza się z 52 do 43 mln?