Siemionczyk: Unia fiskalna tylnymi drzwiami

Po trzech latach, kryzys w strefie euro został zażegnany! Unijni dygnitarze znaleźli nań niezawodną receptę

Publikacja: 22.06.2012 11:47

Siemionczyk: Unia fiskalna tylnymi drzwiami

Foto: ROL

Wiem, wiem, to nie pierwszy raz, ale tym razem nie ma mowy o pomyłce. Unia bankowa, bo o niej mowa, to cudowny eliksir na bolączki unii walutowej.

Jak inaczej, niż niepodważalną skutecznością tego pomysłu, tłumaczyć to, że dopiero co się pojawił, a już na wyprzódki zachwalają go wszyscy kluczowi aktorzy europejskiej sceny - z przewodniczącym KE, szefem EBC i prezydentem Francji włącznie - jak mantrę powtarzając, że to niezbędny i pilny krok ku wzmocnieniu strefy euro? I jak to możliwe, że coś tak nienamacalnego, niekonkretnego i zawiłego, jak zmiany regulacji finansowych, do których w gruncie rzeczy sprowadza się idea unii bankowej, budzą tak powszechny entuzjazm?

Ano dlatego, że zmiany regulacji są tylko przykrywką. Za przyjemną dla oka fasadą unii bankowej kryje się w rzeczywistości bardziej brzemienna w skutki unia fiskalna (transferowa). Teoretycznie unia bankowa miałaby sprowadzać się do poddania wszystkich unijnych kredytodawców kontroli jednej instytucji nadzorczej oraz utworzenia dla nich jednego systemu ubezpieczeń depozytów i jednego mechanizmu likwidacyjnego. W praktyce oznaczałaby, że za długi poszczególnych państw strefy euro solidarnie odpowiadają wszyscy członkowie.

Rzecz wydaje się dość oczywista. Wyobraźmy sobie, że kilka dużych banków popada w tarapaty, bo kupiły zbyt wiele obligacji zadłużonych państw eurolandu. W ramach unii bankowej otrzymałyby pomoc, dzięki czemu bankructwa uniknęłyby też rządy, których obligacje stały źródłem problemów.

Przypadek Hiszpanii, której prośba o unijną pomoc dla hiszpańskich banków jest niekiedy wskazywana jako pierwszy krok ku unii bankowej, jest nieco bardziej skomplikowany, ale w gruncie rzeczy podobny. Różnica polega na tym, że iberyjskie instytucje finansowe mają problemy nie dlatego, że za dużo pożyczały rządowi, ale dlatego, że udzieliły zbyt wielu kredytów budowlanych i hipotecznych, które okazały się nieściągalne, gdy bańka na rynku nieruchomości pękła. Ale, podobnie jak w hipotetycznym przykładzie, pomoc dla hiszpańskich banków będzie de facto pomocą dla Madrytu, który nie może sam posprzątać w swoim systemie finansowym, bo doprowadziłoby to – przy obecnych rentownościach jego obligacji – do eksplozji jego długu.

Dlaczego więc zamiast o wspólnej odpowiedzialności za długi rządów unijni liderzy mówią o wspólnej odpowiedzialności za banki? Bo ta pierwsza, w ostatnich latach forsowana w różnych formach, np. euroobligacji, napotyka w niektórych krajach członkowskich, zwłaszcza zaś w Niemczech, silny opór.

To nie znaczy, że apologeci unii bankowej mają przeciwników unii fiskalnej z Angelą Merkel na czele za idiotów, którzy nie dostrzegą ich prawdziwej intencji. Najwyraźniej liczą na to, że niemiecka kanclerz zgodziłaby się na „uwspólnotowienie" długów, pod warunkiem, że będzie to pociągało za sobą utratę części suwerenności państw w sprawach fiskalnych (czyli jeśli inne kraje staną się dzięki temu bardziej jak Niemcy), co z kolei jest trudne do zaakceptowania dla innych państw, które nie chcą poddawać się dyktatowi Berlina. Zarówno w tych krajach, jak i w Niemczech, wyborców może być łatwiej przekonać do unii bankowej, niż do unii fiskalnej, nawet jeśli ta pierwsza jest tą drugą, tyle że wprowadzoną kuchennymi drzwiami.

Wiem, że trąci to teorią spiskową. Przekonania, że tak nie jest, nabrałem, gdy w jednej z depesz agencji Reutera natknąłem się na taki cytat z anonimowego unijnego dyplomaty: „W pewnym sensie, łatwiej zrobić krok w kierunku unii bankowej. Banki to technokratyczna sprawa, podczas gdy polityka fiskalna jest komplikowana przez historię i tożsamość państw".

Wiem, wiem, to nie pierwszy raz, ale tym razem nie ma mowy o pomyłce. Unia bankowa, bo o niej mowa, to cudowny eliksir na bolączki unii walutowej.

Jak inaczej, niż niepodważalną skutecznością tego pomysłu, tłumaczyć to, że dopiero co się pojawił, a już na wyprzódki zachwalają go wszyscy kluczowi aktorzy europejskiej sceny - z przewodniczącym KE, szefem EBC i prezydentem Francji włącznie - jak mantrę powtarzając, że to niezbędny i pilny krok ku wzmocnieniu strefy euro? I jak to możliwe, że coś tak nienamacalnego, niekonkretnego i zawiłego, jak zmiany regulacji finansowych, do których w gruncie rzeczy sprowadza się idea unii bankowej, budzą tak powszechny entuzjazm?

Pozostało 81% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację