To kolejny słaby miesiąc i niczego nie zmienia fakt, że obroty te były o symboliczny 1 proc. wyższe od średniej z okresu styczeń-lipiec.

Niskie obroty, na niektórych sesjach z trudem przekraczające próg 400 mln zł, to nie tylko problem dla giełdy oraz domów maklerskich, które żyją z prowizji. To także zmartwienie dla szeregowych inwestorów, zmuszonych realizować transakcje po gorszych kursach (mniej ofert kupna i sprzedaży oznacza większe spready). Ponadto, pamiętajmy, że to „pieniądz robi pieniądz" – bez większego zaangażowania graczy w handel po prostu nie ma większych szans, żeby okresy zwyżek na warszawskiej giełdzie trwały dłużej niż kilka tygodni i był nasz rynek wreszcie wyrwał się z trendu bocznego, w jakim tkwi od roku.

Obrotom – i koniunkturze na rynku – nie pomógł ani gigantyczny zastrzyk gotówki, jak trafił do portfeli inwestorów z tytułu dywidend, ani pieniądze z licznych w tym roku wezwań. Giełdę nowymi środkami zasila zagranica, ale ona jest zainteresowana tylko akcjami największych spółek. Aby podnieść z dna indeksy firm średnich i tych zupełnie małych, potrzebne są zaś nasze rodzime pieniądze. A widoki pod tym względem nie są najlepsze.

Najwięcej niepokoju dotyczy funduszy emerytalnych. Jeśli sprawdzą się pogłoski, wedle których rząd nie tylko nie zamierza spełnić obietnic i podnieść składki do OFE od przyszłego roku z 2,3 do 2,8 proc. wynagrodzeń, ale być może nawet położyć rękę na zgromadzonych tam pieniądzach – to niestety GPW trudno będzie w jakikolwiek sposób powrócić do świetności z czasów przedkryzysowych.