Wiele wskazuje na to, że tegoroczna jesień upłynie pod dyktando ogólnopolskiej debaty: „Polska w kryzysie – co dalej?". Niestety, choć sama debata - toczona na salonach, w mediach i na ulicy - jest dość ciekawa, to jej aspekt praktyczny jest mocno ograniczony. Wynika to z faktu, że uczestnicy starają się w jej ramach zdefiniować najbardziej optymalne rozwiązania we wszystkich możliwych aspektach począwszy od działań o charakterze cyklicznym (jak np. tempo i skala łagodzenia polityki monetarnej), po radykalne zmiany o charakterze systemowym (np. wyrzucenia do kosza całego istniejącego systemu podatkowego). Taka sytuacja jest konsekwencją tego, że każdy uczestnik dyskusji definiuje słowo „kryzys" na swój własny sposób. Dla jednych jest on związany z cyklicznym spowolnieniem. Dla innych z sytuacją w finansach publicznych. Dla kolejnej grupy z sytuacją strefy euro. Są wreszcie tacy, dla których jest on synonimem kryzysu struktur państwa, niezdolnych zapewnić realizację podstawowych funkcji (np. w zakresie ochrony zdrowia). Korzyści z dyskusji mogłoby być większe, gdyby wyjść od wypracowania diagnozy, co do kluczowych wyzwań polskiej gospodarki (niedoskonałości występują wszędzie, nie wszystkie jednak są tak samo ważne) i zdefiniowania obszarów działań, które powinny zostać uznane za priorytetowe. Debacie powinna przyświecać stara prawda, że najlepszy program gospodarczy to nie taki, który obejmuje najlepsze rozwiązania w każdym obszarze, ale taki, który adresuje najważniejsze kwestie w sposób wewnętrznie spójny, i w którym poszczególne działania wzajemnie się wspierają.
Cudu nie było, były dopalacze
Jaka jest moja diagnoza i na czym powinny koncentrować się działania? W Polsce mamy do czynienia z wyzwaniem (za wcześnie by używać słowa kryzys) wewnętrznym o charakterze systemowym, który niekorzystne otoczenie zewnętrzne i czynniki o charakterze cyklicznym jedynie intensyfikują. To wyzwanie jest związane z wyczerpaniem się dotychczasowej formuły rozwoju, formuły opartej na czterech „dopalaczach": i) rencie demograficznej, ii) spadającej stopie oszczędności gospodarstw i ekspansji kredytu, iii) środkach unijnych, iv) nieponoszeniu kosztów efektów zewnętrznych związanych z nadmierną emisyjnością gazów cieplarniach. Dzięki tej formule – a nie cudom - byliśmy w stanie rozwijać się w szybkim tempie (od wejścia do UE gospodarka urosła w ujęciu realnym o 36.1%, cała Unia urosła w tym czasie o 8.3%) oraz w dobrym stanie przetrwać pierwsze lata globalnego kryzysu. Ten szybki wzrost pozwalał również maskować istniejące słabości strukturalne.
Przyjrzyjmy się chwilę tym czterem dopalaczom. Pozytywne efekt renty demograficznej dla wzrostu występują wówczas, gdy struktura społeczeństwa zmienia się w kierunku osób w wieku produkcyjnym. Maleje wówczas obciążenie osób wytwarzających dochód kosztami utrzymania tych, którzy nie partycypują w tym procesie (dzieci, młodzież, emeryci). W Polsce jeszcze w 2000 r. na 100 osób w wieku produkcyjnym przypadało 64 osoby w wieku nieprodukcyjnym, a pod koniec dekady było ich już tylko 55. Ten spadek był związany z niskim przyrostem demograficznym i znaczącym (blisko o ¼) spadkiem osób w wieku przedprodukcyjnym. Od 2010 r.- w związku ze stopniowym przyrostem liczby emerytów - trend ten uległ odwróceniu, a gospodarka będzie w coraz większym stopniu obciążona kosztami utrzymania osób nie partycypujących w wytwarzaniu dochodu (tegoroczna reforma systemu emerytalnego trend ten jedynie spowolni).
Przechodząc do kwestii oszczędności i kredytu. Jednym z kluczowych elementów procesu rozwoju w ostatnich latach było domykanie luki w penetracji wielu podstawowych dóbr i w zakresie infrastruktury. Stymulowało to konsumpcję i inwestycje. Ponieważ jednak w ramach własnych zasobów nie da się równocześnie na dużą skalę konsumować i oszczędzać (inwestować), w dużej mierze towarzyszyła temu malejąca skłonność do oszczędzania gospodarstw domowych (pod koniec lat 90-tych 14% dochodów było odkładane, a obecnie całość jest wydawana) i transfer oszczędności z zagranicy. W przypadku tych drugich, o ile w latach 90-tych główną rolę odgrywały inwestycje bezpośrednie (m.in. jako pochodna procesu prywatyzacji), to po wejściu do UE znacznie wzrosła rola pożyczek. Na koniec 2011 r. łączne zadłużenie wszystkich sektorów gospodarki wynosiło blisko 2.3 bln PLN (151%PKB), z tego na zadłużenie zagraniczne ponad 1 bln złotych (66% PKB wobec 39% na koniec 2005). Nie jest to poziom stawiający nas na równi z krajami południa Europy (tam łączny dług przekracza z reguły 300%, a dług zagraniczny 100% PKB), ale znaleźliśmy się w ostatnich latach na ścieżce, która w stosunkowo krótkim czasie może nas do tego niebezpiecznego miejsca doprowadzić. Ponieważ wykorzystywanie kredytu nie jest niczym zły, tak długo jak proces ten nie wymyka się spod kontroli, tempo zadłużania się musi wyhamować. To, w połączeniu z faktem rosnących kosztów obsługi długu (przekraczają już one 100 mld zł rocznie) powoduje, że kontrybucja kredytu do wzrostu nigdy nie będzie już taka jak w drugiej połowie minionej dekady.
Kwestia funduszy unijnych wydaje się oczywista. Jesteśmy beneficjentami unikalnego transferu bezzwrotnych środków, które bardzo nam pomogły w pierwszych latach globalnego kryzysu. Oczywiście wciąż jest szansa, że otrzymamy nowe środki z kolejnego budżetu unii. Trzeba mieć jednak świadomość, że ze względu na rosnące rozmiary gospodarki ich wpływ na wzrost będzie mniejszy niż w ostatnich latach. Co więcej, dotychczasowe doświadczenia z wydatkowaniem środków z UE, każą być ostrożnym jeśli chodzi o ocenę ich długofalowych konsekwencji. Efekty uboczne w rodzaju nadmiernej rozbudowy mało produktywnej infrastruktury (typu aquaparki, stadiony, itd.), którą trudno w przyszłości będzie utrzymać, wypaczania konkurencji czy też poważnych problemów całych sektorów gospodarki (budownictwo) powodują, że w dłuższym horyzoncie pozytywny bilans tych funduszy nie jest aż tak okazały jak się to na pozór wydaje.