Od marca mniej więcej widać było, że deficyt budżetowy znacznie przekroczy ten planowany. Po trzech miesiącach ubytek w kasie wynosił 68 procent planu, podczas gdy dochody zrealizowano tylko w 20 procentach. Takie sytuacje się zdarzają, co więcej, Ministerstwo Finansów nieraz przez takie rafy przechodziło.
Można się było zabezpieczyć
Pod koniec 2012 roku, kiedy w obliczu spowalniającego wzrostu rząd, dokonując korekty budżetu na ten rok, brał zapewne pod uwagę, że scenariusz może być jeszcze gorszy niż założony. Zwykle w takich sytuacjach Ministerstwo Finansów „zabezpiecza" się na taką ewentualność, prognozując niską inflację, ale też i bardziej konserwatywną dynamikę wzrostu. Każdy minister woli bowiem superatę niż manko w kasie. Szczególnie w sytuacji, kiedy dług do PKB przekracza 50 proc., co ogranicza pole manewru, o czym wszyscy w resorcie finansów doskonale wiedzą.
Innym rozwiązaniem było założenie większego deficytu, zakładając bezpiecznie niższe dochody, niż wynikające z prognozy, aby później być mile zaskoczonym. Lub przynajmniej zaskoczonym nie być. Żadnego z tych ruchów jednak nie wykonano.
W ostatnim raporcie Komisja Europejska zwraca uwagę na ciągłe niedoszacowywanie przez Polskę dochodów budżetowych w okresie spowolnienia. Innymi słowy, gdy nasza gospodarka spowalnia, dochody budżetowe spadają silniej niż zwalnia gospodarka, a resort finansów jakoby nie jest w stanie tego przewidzieć. Nie wierzę, aby po 24 latach gospodarki rynkowej Ministerstwo Finansów mogło popełniać tak szkolne błędy.
To nie był błąd, raczej wiara, że najgorsze już za nami, a jak będzie źle, to będzie można składkę do otwartych funduszy emerytalnych zawiesić. Za bardzo uwierzono w Zieloną Wyspę. 2011 był wyjątkowo złudny, po nim bowiem przyszedł znacznie gorszy 2012, z istotnym pogorszeniem dopiero w drugiej połowie roku, bo pierwsze wypadło wyjątkowo dobrze ze względu na boom inwestycyjny napędzany Euro 2012.