Tymczasem tak się niestety składa, że w roku, w którym finiszujemy z wartym ponad 42 mld zł programem Innowacyjna Gospodarka, obsunęliśmy się w trzech prestiżowych rankingach innowacyjności. W EU Innovation Scoreboard, czyli rankingu innowacyjności krajów Unii, znaleźliśmy się na czwartej pozycji od końca. W Global Innovation Index spadliśmy o pięć miejsc, na 49. Ten kiepski wynik potwierdził raport Światowego Forum Ekonomicznego, w którym w dziedzinie innowacyjności spadliśmy na 65. miejsce z 44. pozycji w 2006 r., czyli roku przed startem unijnego programu.
W komentarzach powtarzają się opinie, że polskie firmy nie chcą wydawać pieniędzy na badania i rozwój. Co prawda, według GUS, w 2012 r. działalność B+R prowadziło 23 proc. więcej podmiotów niż rok wcześniej, ale nie wiadomo, jak bardzo wzrosła wśród nich liczba firm. Bo to one same muszą stwierdzić, że innowacyjność opłaca się bardziej niż opanowana do perfekcji konkurencja niskim kosztem pracy. Wtedy naprawdę zaczną szukać innowacyjnych pomysłów – zarówno na uczelniach, jak i wśród pracowników. Japończycy już dawno odkryli, że nie tylko ludzie z działu R&D, ale i zwykli szeregowi pracownicy miewają twórcze pomysły. Może nie na skalę grafenu, ale z drobiazgów rodzą się czasem duże projekty innowacyjne. Do tego jednak firma musi się przygotować: stworzyć mechanizm, który umożliwi przekazanie pomysłów, ich ocenę i wdrożenie tych najlepszych (wraz z nagrodą dla innowatora). Takie mechanizmy to rzadkość. W większości firm, nawet mając pomysł, nie ma do kogo z nim pójść.
Jest jeszcze druga kwestia – innowacyjności nie da się zbudować na ludziach kiepsko opłacanych, motywowanych jedynie groźbą utraty pracy. Owszem, mogą mieć dobre pomysły, ale prędzej wykorzystają je we własnym biznesie niż na rzecz firmy, z którą nie czują się związani. Warto, by pamiętali o tym właściciele i menedżerowie cieszący się ze złudnego komfortu „rynku pracodawcy".