Jak wyliczono, 17,5 mln osób, czyli około 60 proc. społeczeństwa, jest utrzymywanych ze środków publicznych. Bez większego wysiłku podobny wynik można otrzymać, licząc wydatki budżetowe powiększone o wynagrodzenia w sektorze publicznym lub wyliczając opodatkowanie kosztów pracy. Ten poziom socjalizacji, po okresie szybkiego spadku na początku lat 90., zatrzymał się na obecnej wielkości. Co więcej, wydaje się, że teraz ponownie rośnie i sporo wskazuje na to, że będzie rosnąć dalej.
Dzieje się tak z prostej przyczyny. Tego chcą ludzie, czyli wyborcy, a partie żebrzące przed wyborami o poparcie posłusznie podążają za głosem elektoratu. Sprawia to, że w Polsce nie ma już partii nielewicowych, a głównymi kryteriami odróżniającymi prawo-lewicę od centro-lewicy i lewo-lewicy stają się kwestie obyczajowe lub ocena przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Skoro większość społeczeństwa chce wysokiego zabezpieczenia socjalnego, a państwo – obojętne kto by rządził – to obiecuje, wszyscy powinni być szczęśliwi i uśmiechnięci. Tak to zresztą pokazują badania socjologiczne, według których ponad 80 proc. Polaków jest zadowolonych. Jednak z pobieżnego oglądu ludzi na ulicy i podsłuchania przeciętnej rozmowy w miejscu publicznym wyłania się zupełnie inny obraz. Owa schizofrenia spowodowana jest być może atawistycznym rozróżnieniem ról: kiedy wypowiadam się prywatnie, czyli jako osoba anonimowa, psioczę i złorzeczę, kiedy jednak pyta mnie „władza", objawiam zadowolenie, bo władza może się pogniewać i zabrać albo mniej dać.
Dodatkowego wyjaśnienia dostarcza zagłębienie się w wyniki badań. Pokazują one, że znacznie bardziej jesteśmy zadowoleni z poziomu bezpieczeństwa niż z poziomu wynagrodzeń i dobrobytu materialnego. Chcielibyśmy zatem, żeby było z grubsza tak jak jest, tylko państwo powinno nam więcej dawać. Skądinąd ma to uzasadnienie statystyczne. Przeciętne wynagrodzenie w sektorze publicznym wynosi bowiem (I połowa 2013 r.) 4228 zł, a w sektorze prywatnym tylko 3421 zł. Niższe niemal o 25 proc. dochody z pracy „na prywatnym" dość wyraźnie pokazują, gdzie leżą konfitury i do czego powinniśmy dążyć. Jeżeli dołożymy do tego szereg przywilejów, z których korzystają zatrudnieni w sektorze państwowym (preferencje emerytalne w aparacie sprawiedliwości, służbach mundurowych czy górnictwie) oraz niedogodności (choćby zawiłości prawno-skarbowe), jakie spotykają pracujących na własny rachunek, trzeba uznać, że przeciętny Kowalski rozumuje prawidłowo, chętnie bierze, co mu dają, i żąda więcej.
Jest tylko jedno ale. Podobnie jak wylicza się skalę świadczeń socjalnych i parasocjalnych, wyliczyć można przyczynową strukturę polskiego zadłużenia. Niestety, wyjdzie na to, że przyczyną owego kolosalnego długu są właśnie świadczenia. Gdyby ktoś nazwał to życiem ponad stan, trudno byłoby zaprzeczyć.