Tradycyjne niezależne sklepiki znikają jeden po drugim, a na ich miejsce wchodzą właśnie sieci.
Przekonałam się o tym wiosną, gdy zamknął drzwi „mój" osiedlowy sklep prowadzony od lat przez sympatyczne małżeństwo, z którym spora część stałych klientów była w przyjacielskich relacjach przychodząc nie tylko na zakupy, ale i na codzienne pogaduszki. Przy kasie siedziała zwykle właścicielka, a jej mąż – na co dzień zaopatrzeniowiec – zastępował ją w weekendy, gdy była zajęta w domu.
Sądząc po liczbie klientów, na biznes nie narzekali. Decyzja o jego zamknięciu dla wielu z tych stałych klientów była szokiem – przez kilka dni właściciele cierpliwie tłumaczyli jej powody, a właściwie jeden: po latach pracy po kilkanaście godzin na dobę zdecydowali się przejść na emeryturę. Wykształcona córka nie miała ochoty na sukcesję, więc sprzedali lokal. Teraz działa pod logo jednej z dużych krajowych sieci, która rozwija biznes poprzez franszyzę.
Duże sieci, które teraz planują miliardowe inwestycje w rozwój swych placówek dobrze wiedzą, co robią – podobnie jak w innych branżach, także w handlu detalicznym nadchodzi etap zmiany pokoleniowej. Ci, którzy na początku przemian odkryli w sobie handlową żyłkę, dorobili się własnych sklepów i przetrwali konkurencję dyskontów, teraz rozglądają się za następcami. Tymi następcami są często sieci handlowe, które mogą dobrze zapłacić za lokal, zwłaszcza gdy rywalizują tu z konkurencją. Na razie walczą o klientów głównie cenami, ale z czasem może zaczną szkolić swych pracowników w tym, jak tworzyć atmosferę rodzinnego sklepiku.