No cóż, wygląda na to, że Rosjanie mówią prawdę. Nie ulega raczej wątpliwości, że przyłączenia Krymu do Rosji rzeczywiście chce większość jego mieszkańców. A sam Władimir Putin nie po to uzyskał poparcie 90 proc. swoich rodaków, anektując półwysep, aby teraz bez walki oddawać odbity z wrażych rąk Sewastopol (koniec końców, historyczny symbol rosyjskiego oporu wobec zachodnich najeźdźców). Zwłaszcza dlatego, że fundamentem legitymizującym w oczach Rosjan jego władzę jest wizerunek twardego przywódcy, który nikogo się nie boi i który ani nie da świętą Rosją pomiatać, ani nie zaakceptuje jej kapitulacji przed zagranicznymi wrogami.
W tej sytuacji pada pytanie, chętnie stawiane dziś przez Rosjan – po co w ogóle wprowadzać jakieś sankcje, skoro będą one bolesne dla obu stron, a Moskwa Krymu i tak nie odda?
Przede wszystkim trzeba powiedzieć sobie otwarcie dwie rzeczy.
Po pierwsze, w obecnym świecie sankcje nie są substytutem wojny, toczonej wszystkimi siłami, niezależnie od własnych strat, aż do ostatecznego rozgromienia wroga. Społeczeństwa zachodnie nie chcą ponosić ich dotkliwych kosztów (choćby nawet Rosjanie mieli cierpieć bardziej) – zresztą pewnie wystarczyłoby zapytać na przykład polskich producentów żywności o zdanie, a również powiedzieliby, że nie. Sankcje będą więc miały z natury rzeczy charakter ograniczony i na pewno nie będą oznaczać otwartej wojny gospodarczo-handlowej.
Po drugie, sądząc z nastawienia Rosjan, nie ma raczej szans na takie sankcje, które zmusiłyby ich do ewakuacji z Krymu. W czasie wojen w XIX i XX wieku bronili go kosztem setek tysięcy ofiar – więc pewnie i dziś są w stanie wiele ścierpieć w jego obronie.