Te entuzjastyczne oceny z zewnątrz całkowicie różnią się od naszej samooceny. Wielu Polaków utrzymuje, że mamy katastrofę polityczną oraz ekonomiczną i nasz kraj albo już wcale nie istnieje, albo – w najlepszym razie – przypomina Rzeczpospolitą z czasów saskich; jej upadek jest przesądzony i bardzo bliski.
Z czego wynika taka różnica w opiniach? W ocenach zewnętrznych porównywany jest dzisiejszy stan Polski z tym sprzed – powiedzmy – 25 lat oraz z tym, co dzieje się w innych krajach Europy. Faktycznie, nie ma w Europie (a na świecie jest mało) kraju, który w ciągu 25 lat powiększył PKB dwuipółkrotnie. Nasze obecne problemy, zauważane przez zagranicznych obserwatorów, blakną w porównaniu z tymi, jakie mają nie tylko państwa grupy PIGS, ale praktycznie kraje w całej Europie.
A jakie są przyczyny naszego powszechnego biadolenia? Pomijam opinie opozycyjnych polityków i mediów, bo te dwie grupy żyją tym lepiej, im gorzej jest ludziom. Na bok odkładam także krytyczne oceny fachowców punktujących słabe strony naszego systemu gospodarczego i zaniechania polityki gospodarczej. Jest to krytyka konstruktywna i choć przypomina wołanie na puszczy, daje szanse na pozytywne zmiany. Najważniejszy jest głos ludu, gdyż w demokracji to lud rządzi.
Jak sądzę, dla ludu kryteriami oceny są oczekiwania i porównanie rzeczywistości z plebejskim wzorcem doskonałości. Jeśli chodzi o oczekiwania, punktem odniesienia jest Zachód, a zwłaszcza Niemcy. Typowy Polak uważa, że skoro staliśmy się Zachodem, to powinniśmy mieć takie same pensje i poziom usług publicznych, a tak nie jest, bo „ceny mamy zachodnie, a płace wschodnie"; za zarobione pieniądze możemy kupić np. dwa razy mniej benzyny. Na tę naiwność dotyczącą realiów ekonomicznych nakłada się dominujący prehistoryczny model doskonałości systemowej. Według niego kraj potężny to taki, w którym kominy dymią, stal się leje (tymczasem „w Polsce już w ogóle nie ma przemysłu"), państwo rozdaje różne, nieważne, że kiepskie, dobra, a płace i świadczenia są niemal równe.
W teorii wzrostu znana jest „pułapka oczekiwań". Polega ona na tym, że maksymalnie możliwy wzrost gospodarczy jest niższy od minimalnie niezbędnego do zaspokojenia oczekiwań społecznych. Sytuacja taka rodzi frustrację i prowadzi do drugiej pułapki, tym razem reformatorskiej. Przyśpieszenie wzrostu wymaga reform, ale te, które są możliwe do przeprowadzenia bez obawy przegrania wyborów, są mniej radykalne od tych, które są niezbędne. W konsekwencji prowadzona jest „polityka ciepłej wody w kranie" i kraj zaczyna grzęznąć w zastoju gospodarczym.