Stołeczny ratusz doliczył się ich ponad 40, a do tego ponad tuzina modnych ostatnio bazarków jednodniowych. Wszystko to w mieście, gdzie drobny handel rzekomo ledwo dycha, wzięty w kleszcze galerii i centrów handlowych. Tak samo jest w całym kraju.
To prawdziwy paradoks, że hipermarkety mają dziś problemy, a przeżyły bazary, którym ekonomiczni darwiniści wieszczyli wyginięcie, w miarę jak handel będzie się unowocześniał. Podobnie jak w przypadku różnych gatunków roślin i zwierząt kluczem do przetrwania targowisk okazało się dostosowanie do szybko zmieniającego się środowiska. Czyli w tym przypadku dotarcie do właściwego segmentu klientów. Takich, którzy nie chcą jeździć do dalekich hipermarketów i cenią zakupy na własnym osiedlu. Ludzi chcących kupować jak najświeższe produkty przywiezione wprost z giełdy owocowo-warzywnej. I wierzących, że dzięki bazarkowi omijają pośredników. Takich, którzy cenią relacje z ludźmi i wolą znaną im od lat panią Stasię z warzywniaka od anonimowości personelu wielkich sklepów. Wreszcie takich, którzy są czuli na ceny i święcie wierzą, że na bazarku po prostu musi być taniej (choć to często nieprawda).
W miarę starzenia się Polaków rzesza takich klientów będzie rosła. Dla bazarów, które będą ewoluować wraz ze społeczeństwem, to szansa. Przy niewielkich emeryturach, jakie wróżą nam ekonomiści, klienci szukać będą oszczędności. A jedyna rzecz, jaką seniorzy mogą inwestować, to wolny czas. I będą inwestować, szperając po bazarkach w poszukiwaniu tańszych ofert, po drodze ucinając sobie pogawędkę z panią Stasią. Bo kontaktu z ludźmi nawet najtańsze zakupy w internecie im nie zapewnią.
Krzysztof Adam Kowalczyk