Europejskie banki i apel św. Augustyna

Większe bezpieczeństwo banków to niższy oczekiwany zwrot na kapitale i prawdopodobnie mniej aktywów, w tym kredytów – pisze ekspert z PKO BP.

Publikacja: 13.10.2014 06:49

Mariusz Adamiak, dyrektor Biura Strategii Rynkowych w PKO Banku Polskim

Mariusz Adamiak, dyrektor Biura Strategii Rynkowych w PKO Banku Polskim

Foto: ROL

Panie, ześlij mi łaskę wstrzemięźliwości, ale jeszcze nie teraz – wołał św. Augustyn w IV wieku. Apel ten jak ulał pasuje do współczesnego sektora bankowego w strefie euro. Niby wszyscy pragną, żeby trafił na drogę cnoty, ale może niekoniecznie od razu, bo zbyt szybkie nawrócenie mogłoby się okazać gwoździem do trumny eurolandu.

W ostatnich latach niewiele jest branż traktowanych przez opinię publiczną z podobną dezaprobatą jak bankowa. Przypisywana jej niepohamowana chciwość służy jako proste i społecznie popularne wyjaśnienie przyczyn wybuchu kryzysu finansowego. Bez wątpienia banki mają za co uderzyć się w piersi, ale rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Świat przez ponad dwie dekady przed wybuchem kryzysu korzystał ze spektakularnego boomu kredytowego. Kredyt przekładał się zaś na popyt i w konsekwencji na wzrost gospodarczy. Dzięki niemu społeczeństwa zachodnie osiągnęły niespotykany w dziejach poziom życia, a na fali dobrej koniunktury wypłynęły także rynki wschodzące.

Ożywienie nie nastąpi, dopóki kredyt nie zacznie z powrotem płynąć w gospodarce

Mniejsza zresztą o to, kto zawinił – chciwe banki, pozbawieni wyobraźni regulatorzy czy nieroztropni kredytobiorcy–konsumenci. Pewnie wszyscy po trochu. Dzisiaj ważniejsze jest pytanie, jakie zmiany systemowe wprowadzić, aby do podobnych kryzysów nie dochodziło, a jednocześnie wydobyć Europę ze stagnacji, w której jest pogrążona. Słowo „jednocześnie" jest tutaj kluczowe, a zadanie przypomina próbę ustrzelenia dwóch kaczek lecących w przeciwnych kierunkach za pomocą jednego naboju.

Ożywczy kredyt

Ożywienie nie nastąpi, dopóki kredyt nie zacznie z powrotem płynąć w gospodarce. Wprawdzie odbicia są możliwe bez przyrostu kredytu, ale wówczas są one płytkie i powolne, czyli nie na miarę wyzwań stojących przed eurolandem, do którego drzwi puka deflacja, straszy poziom zadłużenia publicznego, a rozczarowane społeczeństwa coraz częściej głosują na partie gotowe rozmontować europejską wspólnotę. Znaczenie sektora bankowego w strefie euro jest ogromne. 70 proc. finansowania przedsiębiorstw pochodzi od banków (w USA poniżej 20 proc.), a wartość aktywów w relacji do PKB przekracza 300 proc. (w USA ok. 100 proc.).

Znaczenie sektora bankowego w strefie euro jest ogromne: 70 proc. finansowania przedsiębiorstw pochodzi od banków

Tymczasem trendy na rynku kredytowym są bardzo niepokojące. Dynamika pożyczek dla sektora prywatnego jest ujemna od maja 2012, a banki redukują swoje aktywa, mimo coraz bardziej desperackich działań Europejskiego Banku Centralnego, który oferuje im finansowanie niemal za darmo, byle tylko zechciały przepompować pieniądze do gospodarki realnej. Dlaczego tak się dzieje? Czy na najwyższych piętrach eleganckich biurowców we Frankfurcie, Paryżu czy Mediolanie wajcha została przesunięta z jednego ekstremum szaleństwa w drugie? Niezupełnie. Banki przy wszystkich swoich niedoskonałościach racjonalnie oceniają otoczenie i starają się do niego jak najlepiej dostosować. Dwa najistotniejsze wymiary tego otoczenia to ekonomiczny i regulacyjny. Przyjrzyjmy się temu drugiemu.

EBC przejmuje nadzór

4 listopada Europejski Bank Centralny przejmie nadzór nad 120 najważniejszymi bankami strefy euro, których aktywa wynoszą 25 bilionów euro. Wspólny, ponadnarodowy nadzór (Single Supervisory Mechanism – SSM) jest jednym z filarów tzw. unii bankowej. Ma zapewnić, że regulacje dotyczące branży bankowej będą egzekwowane w jednakowy sposób we wszystkich państwach członkowskich unii walutowej. To powinno zmniejszyć różnice w zaufaniu do instytucji finansowych ze względu na kraj pochodzenia i pomóc w udrożnieniu kanałów przepływu kredytu, zwłaszcza na południu Europy.

Zanim EBC weźmie odpowiedzialność za nadzór nad 85 proc. aktywów bankowych strefy euro, dokona ich przeglądu (Asset Quality Review – AQR), któremu towarzyszyć będą testy warunków skrajnych (tzw. stress-testy), za pomocą których bada się odporność danej instytucji na niekorzystne warunki, których wystąpienie jest mało prawdopodobne, ale możliwe. Banki, które słabo wypadną w tych badaniach, wezwane zostaną do uzupełnienia kapitałów.

Teoretycznie pomysł na sanację sektora jest więc prosty i logiczny. Prześwietlimy bilanse banków, a następnie te, które uznamy za zbyt słabe, zmusimy do podniesienia kapitałów. Gdyby poprawa zaufania do sektora bankowego była celem samym w sobie, EBC miałby względnie łatwe zadanie, nawet jeśli badanie jakości aktywów bankowych jest ciut bardziej skomplikowane od wybierania zgniłych jabłek z koszyka. Problem w tym, że SSM ma być jednym z kluczowych narzędzi mających pobudzić przepływ kredytu, a w konsekwencji przywrócić względnie szybki i trwały wzrost gospodarczy.

Przegląd, czyli AQR, musi być wiarygodny. EBC nie może pozwolić sobie, aby wypłacalność któregokolwiek z przejętych pod nadzór banków w niedługim czasie była kwestionowana. Konsekwencje w postaci utraty zaufania byłyby bardzo poważne. A że ryzyko jest realne, pokazują kompromitujące stress-testy przeprowadzone kilka lat temu. Jesienią roku 2010 poprzeczkę zawieszoną przez European Banking Authority (EBA) przeskoczyły niemal wszystkie badane instytucje finansowe.

Irlandzka lekcja

Kilka miesięcy późnej dwa największe banki irlandzkie stanęły na krawędzi bankructwa i tylko gigantyczna pomoc rządu, która zresztą puściła kraj z torbami, ocaliła wierzycieli. Podobna sytuacja wystąpiła rok później, kiedy to trzy miesiące po zaliczonym teście płynność utraciła francusko-belgijska Dexia, a następnie hiszpańska Bankia. Podobny los spotkałby kolejne instytucje (m.in. włoskie), gdyby nie wspólna akcja reanimacyjna rządów (dokapitalizowanie) i banku centralnego (płynność). Tak naprawdę sytuację opanował dopiero w połowie 2012 roku Mario Draghi swoim słynnym wystąpieniem „Whatever it takes...".

Z drugiej strony EBC nie może sobie pozwolić na komfort przyjęcia nadmiernie ostrożnych kryteriów. Nadzór może autorytatywnie stwierdzić, że dana instytucja ma zbyt niskie kapitały w stosunku do swoich aktywów. Może też postawić cele i określić nieprzekraczalny termin ich osiągnięcia, ale nie jest w stanie narzucić sposobu dojścia do stanu pożądanego. I tu jest właśnie pies pogrzebany.

Wskaźniki kapitałowe zależą zarówno od kapitałów, jak i od aktywów ważonych ryzykiem. Zatem do określonego wskaźnika można dojść poprzez wzmocnienie kapitałów, dostosowanie aktywów (zmniejszenie ich wartości) lub kombinację obydwu tych działań.

Redukcja aktywów

Oczywiście redukcja aktywów, zwana potocznie delewarowaniem, jest z punktu widzenia gospodarki bardzo niepożądana. Niestety, dokonuje się na naszych oczach. Aktywa sektora bankowego osiągnęły szczyt w 2012 r. na poziomie 33,2 bln euro, a obecnie są o 3,3 bln, czyli 10 proc. niższe. Część spadku wynika z urealnienia wartości aktywów i wzrostu znaczenia rynku kapitałowego w pozyskiwaniu finansowania, ale również ze świadomej polityki banków dostosowujących bilanse do nowych wymogów kapitałowych określonych m.in. przez Komitet Bazylejski.

Mając poważne wątpliwości odnośnie do perspektyw gospodarczych strefy euro, nie kwapią się one do podnoszenia kapitałów, za bardziej optymalne działanie uznając redukcję aktywów. Istotną rolę odgrywa także brak dobrego jakościowo popytu na kredyt ze strony klientów. Zadłużone po uszy gospodarstwa domowe, w których żywiciele drżą często o pracę, myślą raczej o spłacie istniejących zobowiązań, a nie zaciąganiu nowych. Firmy zaś nie inwestują, bo obawiają się o popyt na towary i usługi.

Ponadprzeciętny wzrost ?i ryzyko

Na koniec kilka refleksji na temat związku zwrotu na kapitale (ROE), ryzyka i wielkości aktywów (których lwią część stanowią kredyty) sektora bankowego. Zastanówmy się przez chwilę, co oznacza, że firma oferuje ROE istotnie przekraczający stopę wolną od ryzyka. Na zdrowy rozum osiąganie ponadprzeciętnych zysków powinno się wiązać z ponadprzeciętnym ryzykiem.

Od tej reguły zdarzają się odstępstwa, np. w fazie dynamicznego rozwoju branży lub gdy z jakichś powodów konkurencja w niej jest ograniczona. Ale w przypadku tak dojrzałego sektora, jakim jest bankowość w gospodarkach krajów rozwiniętych, wysoki zwrot na kapitale zwykle wynika z ponoszenia ponadprzeciętnego ryzyka. Jego konsekwencją jest podwyższona zmienność wyniku finansowego. W Europie do lat 70. ROE był jednocyfrowy i zbliżony do średniego w gospodarce (np. w Wielkiej Brytanii ok. 7 proc.). Później rósł, aż w szczycie koniunktury ambicją czołowych banków było przekraczanie poziomu 20 proc.

Główną przyczyną tak spektakularnej poprawy było przyzwolenie na silne zlewarowanie bilansów, czyli innymi słowy, utrzymywanie wysokiej proporcji aktywów względem kapitałów. W połowie 2011 r. wskaźnik Core Tier 1 w Europie kształtował się w okolicach 10 proc., ale kapitał podstawowy („czyste" equity) stanowił niskie kilka procent aktywów ogółem (w przypadku banków niemieckich i francuskich było to zaledwie ok. 2 proc.!). Nawet student I roku uczelni ekonomicznej rozumie zalety i ryzyka wysokiej dźwigni finansowej.

Dylemat regulatora

Pytanie, kto ma ponosić konsekwencje zmienności wyników w przypadku banków? Odpowiedź wydaje się oczywista – akcjonariusze. Ale co, gdy kapitał wniesiony przez akcjonariuszy nie wystarcza na pokrycie strat? Wtedy muszą w nich partycypować wierzyciele, chyba że ktoś (zwykle państwo) nadjedzie na białym koniu.

Aby zminimalizować ryzyko strat wierzycieli i ratunkowych działań angażujących środki publiczne, banki powinny być ostrożnie prowadzone, również z punktu widzenia wyposażenia w kapitały. Jednak większe bezpieczeństwo to niższy oczekiwany zwrot na kapitale i prawdopodobnie mniej aktywów, w tym kredytów. I tutaj wracamy do dylematu, przed którym stoi nie tylko EBC, ale wszyscy regulatorzy rynku.

Autor jest dyrektorem Biura Strategii Rynkowych w PKO Banku Polskim

Panie, ześlij mi łaskę wstrzemięźliwości, ale jeszcze nie teraz – wołał św. Augustyn w IV wieku. Apel ten jak ulał pasuje do współczesnego sektora bankowego w strefie euro. Niby wszyscy pragną, żeby trafił na drogę cnoty, ale może niekoniecznie od razu, bo zbyt szybkie nawrócenie mogłoby się okazać gwoździem do trumny eurolandu.

W ostatnich latach niewiele jest branż traktowanych przez opinię publiczną z podobną dezaprobatą jak bankowa. Przypisywana jej niepohamowana chciwość służy jako proste i społecznie popularne wyjaśnienie przyczyn wybuchu kryzysu finansowego. Bez wątpienia banki mają za co uderzyć się w piersi, ale rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Świat przez ponad dwie dekady przed wybuchem kryzysu korzystał ze spektakularnego boomu kredytowego. Kredyt przekładał się zaś na popyt i w konsekwencji na wzrost gospodarczy. Dzięki niemu społeczeństwa zachodnie osiągnęły niespotykany w dziejach poziom życia, a na fali dobrej koniunktury wypłynęły także rynki wschodzące.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację