Ale tanie państwo to nie takie, w którym wycięto armię urzędników i polikwidowano urzędy. Tanie państwo to takie, w którym obywatele i firmy mają dużą swobodę działania. Mało w nim regulacji prawnych, a ryzyko gospodarcze jest jego naturalnym elementem. Gdy obowiązują takie zasady, urzędnicy nie mają czego pilnować i jest ich mniej. A gdy koszty administracji są niskie, wtedy szansa na szybki rozwój gospodarki jest większa.
Niestety, 55 lat socjalizmu odzwyczaiło Polaków od ryzyka. W PRL każdy miał pewność zatrudnienia. Nieważne jakiego, ważne, że zarabiał tyle, by wyżywić rodzinę. Nie ma znaczenia, że często praca nie dawała efektów. Dla ludzi nie było to złe, bo każdy wiedział, co czeka go jutro. Tamta mentalność przetrwała. Zapewnienie ludziom bezpieczeństwa socjalnego (nie mylić z ubezpieczeniami) jest więc dziś dla wielu polityków najważniejszym zadaniem. Na dodatek cenionym przez większość wyborców.
Dlatego też politycy mnożą przepisy, ustawy i różne instytucje mające chronić nas przed ryzykiem. A że przy okazji powstanie kilkadziesiąt czy kilkaset nowych etatów? To tylko dowód na postępującą walkę z bezrobociem.
Dziś w „Rzeczpospolitej" opisujemy pomysły na powołanie kilku nowych instytucji publicznych. Każda ma szczytny cel. Będą bronić Polaków przed ryzykiem rynkowym, badać kosmos czy poprawiać dialog społeczny. Gdy się jednak zastanowić nad celowością powstania tych instytucji, to się okaże, że najważniejsze nie jest to, czy nas na nie stać. Ważne, czy są one niezbędne, czy można się bez nich obyć lub powierzyć ich funkcje firmom prywatnym.
Jesteśmy w miarę bogatym krajem, który udźwignie kilka nowych instytucji. Dlatego najgorsze w tym wszystkim jest to, że w Polsce drogą do rozwiązania każdego problemu stają się nowa ustawa i nowa instytucja. To wyjście najdroższe z możliwych, niszczące ludzką pomysłowość i eliminujące ryzyko. Tymczasem gospodarce potrzebne jest ryzyko. Bez niego nie ma zysków.