Rozumiem, że początkującym w sieci biznesmenom, którzy już liczyli zyski z grudniowej sprzedaży, może teraz nie być do śmiechu. Za to potem, jeśli sobie poradzą z ewentualnym (bo wcale nie takim pewnym) wzrostem zwrotów, mogą liczyć na szybszy rozwój biznesu.

Więcej czasu na zastanowienie i możliwość oddania towaru w ciągu 14 dni od zakupu znacząco bowiem zwiększy atuty konkurencyjne e-handlu w rywalizacji z tradycyjnymi sklepami, gdzie coraz częściej klient natyka się na twardy komunikat – zwrotów nie przyjmujemy. W PRL-owskich czasach taką możliwość dawało nam prawo, które jednak z nastaniem gospodarki rynkowej przechyliło się na stronę handlowców. Robiąc zakupy w tradycyjnym sklepie klient nie ma już zagwarantowanej możliwości zwrotu. Wszystko zależy od dobrej woli handlowców, a ci nie zwrócili jakoś uwagi na fakt, że w drapieżnych kapitalistycznych gospodarkach klienta dopieszcza się nawet bez prawnych nakazów, np. kusząc go długim terminem zwrotów towarów. Byle tylko kupił. U nas, gdzie mimo gadaniny o poprawie jakości obsługi, mimo kursów i poradników, konsument nadal czuje się często traktowany „z buta".

Choć handlowcy promocjami i różnymi sztuczkami socjotechnicznymi próbują nas zachęcić do zakupu, to potem jakość obsługi (tak ważna, jeśli chcemy, by klient wrócił) schodzi na dalszy plan. Nowe regulacje dają więc e-sklepom cenne narzędzie, by się jakością obsługi wyróżnić i przekonać sceptyków do zakupów w sieci. Wprawdzie zwroty są kłopotliwe (także dla kupujących), ale kłopotliwe jest każde prowadzenie biznesu. A właściciele e-sklepów mogą się pocieszyć, że szybciej rozwiną  swoje firmy – na tyle, że będą mogli sobie pozwolić na zatrudnienie pracowników, którzy zajmą się obsługą marudnych klientów.