Inwestorzy się cieszą, a na rynki wrócił optymizm. Wszak w system finansowy są pompowane wielkie pieniądze.

EBC, wbrew jak zwykle irytującemu niemieckiemu zrzędzeniu, przekroczył kolejną granicę w polityce pieniężnej, mocno przy tym rozciągając europejskie prawo. By walczyć z deflacją, osłabić euro (co ma pomóc eksporterom) i pobudzić gospodarkę, zdecydował się na wielki eksperyment.

Można się spierać co do tego, na ile skuteczne okażą się te działania. Na pewno, wbrew prognozom różnych rynkowych guru, nie doprowadzą do hiperinflacji. Można się za to spodziewać, że będą stymulowały europejskie giełdy, więc dadzą okazję do zarobku. Wpływ na gospodarkę realną eurolandu jest daleko mniej pewny. Przykład amerykański sugeruje, że w najgorszym razie jej nie zaszkodzi.

Zastrzyk za bilion euro

Niezależnie od wszelkich niewiadomych Draghi musiał sięgnąć po QE, gdyż europejscy politycy jak zwykle nie radzą sobie w walce z kryzysem. Już wcześniej zdołał uratować strefę euro, gdy ich niekompetencja i brak wizji groziły jej rozpadem. Jego finansowa alchemia sprawiła, że obligacje państw prawie już uznawanych za bankrutów znów stały się cenionymi aktywami. Zatrzymał europejski kryzys, gdy ten zbliżał się do bram Rzymu i Madrytu, i to jego, a nie Angelę Merkel czy François Hollande'a, rynki uznały za wybawcę Europy. Gdy gospodarka strefy euro znów zaczęła słabnąć, a realnym zagrożeniem stała się deflacja, oczy wszystkich ponownie zwróciły się ku Draghiemu.

Świat finansów naprawdę zaczął w nim widzieć superbohatera. Czy tak jest w istocie? Draghi cały czas daje do zrozumienia, że polityka pieniężna ma kupić europejskim rządom czas, by same mogły rozruszać swoje gospodarki. Wygląda jednak na to, że nie mają one na to pomysłu, a Draghi będzie z czasem coraz bardziej sfrustrowany, przyglądając się ich niekompetencji.