Hipotezę, że odsetek dziennikarzy i ekonomistów wśród frankowiczów jest wyższy, niż w całym społeczeństwie, opieram wyłącznie na własnych obserwacjach, ale wspiera ją logika. Skoro statystyczny Polak zadłużony w obcej walucie jest wykształcony i mieszka w dużym mieście – a taki obraz wyłania się z danych BIK – to siłą rzeczy w tej grupie jest więcej przedstawicieli jakiejkolwiek grupy zawodowej, wymagającej wyższego wykształcenia, niż w całym kraju.
Sam fakt, że „frankowicze" to w większości dobrze sytuowani przedstawiciele warstw uprzywilejowanych, powinien w zasadzie zakończyć dyskusję na temat tego, czy potrzebują oni jakiejkolwiek pomocy ze strony państwa, nawet w negocjacjach z bankami. I tak by było, gdyby nie to, że ich uprzywilejowanie przejawia się także większym wpływem na debatę publiczną (to samo zresztą można powiedzieć o górnikach, także w Polsce uprzywilejowanych).
Wbrew temu, co sugerują różni „skruszeni doradcy finansowi", opowiadający na plotkarskich portalach, jak to wciskali frajerom frankowe kredyty, większość z tych, którzy te pożyczki wzięli, wcale frajerami nie była. Wiedzieli, że podejmują spekulację na rynku walutowym, która jest obarczona pewnym ryzykiem (choć oczywiście tak dramatycznego umocnienia franka, jak w połowie stycznia, nikt spodziewać się nie mógł, bo nie miało ono precedensu we współczesnym systemie walutowym).
Zupełnie nie przekonuje mnie argument, lansowany także przez moich redakcyjnych kolegów, że nawet jeśli większość frankowiczów wiedziała, co robi, to teraz i tak należy im się wsparcie państwa, bo stanowią oni „szczególną" grupę obywateli: ze względu na lepsze od statystycznego wykształcenie, niższy wiek, większą dzietność i wyższą aktywność zawodową. Tymczasem właśnie dlatego, że „frankowicze" stanowią polską elitę, można od nich oczekiwać, że będą świecili przykładem, co to znaczy odpowiedzialność za własne decyzje, z której polskie państwo notorycznie duże grupy obywateli zwalnia.
Wiem, że zadłużeni we frankach – jak deklarują - nie domagają się pieniędzy innych podatników. Chcą jedynie, żeby państwo pomogło im w sporach z bankami, które są silniejszą stroną. Rzeczy w tym, że jeśli rząd i instytucje publiczne poświęcają czas na rozwiązanie problemów „frankowiczów" – które, wbrew początkowym obawom, nie stanowią problemu dla całej gospodarki – to siłą rzeczy nie zajmują się innymi, często ważniejszymi problemami. A to jest dla podatników realny koszt.